Skocz do zawartości
IGNORED

Sonaty fortepianowe Beethovena


Jakew

Rekomendowane odpowiedzi

wow jaki wielki post aż nie wiadomo jak sie odnieść i od czego zacząć

może więc zacznę od początku;)

sądzę, że pod względem formy każdy z nich był matematykiem, czy architektem w ramach zasad budowania danych utworów, nie wiem czy jeden bardziej od drugiego, czy właśnie u Bacha największy przerost formy nad treścią

bo tak jak w fudze Bacha, tak w allegrze sonatowym Mozarta, czy Beethovena każdy takt ma sens pod względem konstrukcyjnym, można to rozłożyć i opisać, tworząc jedną wielką układankę

tak jak patrzę, to u Bacha nawet trochę mniej, bo przecież fugę poprzedzało jakieś preludium, czy jakaś wolna część typu Adagio o formie improwizacyjnej - bardziej swobodnej

Wspaniały mozartowski cykl sonatowy, niewątpliwie dorównujący beethovenowskiemu, ma dla mnie przede wszystkim wydźwięk muzycznej zabawy, radowania się własnym talentem, czymś nie pozbawionym odniesień do bachowskiej matematycznej powagi

nie rozumiem, nie chodzi tu o styl??

bo w jaki sposób cykl sonatowy(zbiór następujących po sobie części) może mieć wydźwięk muzycznej zabawy, radowania się talentem

to jest po prostu Allegro, forma pieśni, menuet(scherzo u Beethovena) i dalej rondo czy jakiś temat z wariacjami - konstrukcja i teraz zależy w jakim to jest stylu

Lecz tak jak chwilami Bach zaczyna przypominać Mozarta, tak Mozart chwilami zaczyna przeradzać się w Beethovena. Wciąż pozostaje bardziej melodyjny, zrównoważony i nie tak dramatyczny, ale niewątpliwie zaczyna przejawiać podobną formę wyrazu. Bynajmniej nie twierdzę, że ta linia rozwojowa była dla muzyki dziejową koniecznością, jednak zarazem nie jest żadnym zaskoczeniem.

rzeczywiście ostatnia Jowiszowa, Requiem, już coś zapowiadają co będzie dalej(nie mówię, że wchodzą w styl Beethovena, ale dają pewne tendencje, w które muzyka będzie szła)

ale nie jest sensowne zestawiać Jowiszową(schyłek), z muzyką Bacha jeśli chodzi o sferę wyrazową:

Ale Mozart sięga też po środki wyrazu nieobecne lub bardzo rzadkie u Bacha. W jego Symfonii Jowiszowej słychać posępne pomruki, skrzypce w drugiej części trzeciego koncertu skrzypcowego stają się arcyludzkie, a od Kyrie z Requiem wieje grozą.

 

 

Na pytanie: dlaczego sonaty Beethovena, a już zwłaszcza te ostatnie, mają wydźwięk filozoficzny, można zatem odpowiedzieć czworako. Przede wszystkim dlatego, że stanowią zwieńczenie pewnej drogi rozwojowej. Drogi od matematycznej biegłości kompozycyjnej, po użycie tej umiejętności dla wyrażenia całokształtu ludzkiej uczuciowości, dzięki czemu zdolne są wprawiać ludzki umysł w stan najwyższej wibracji.

tak piszesz, jakby dalej się już nic nie działo;)

 

Nie rozumiem dlaczego nikt im nie wytłumaczył (a gdyby mieli dusze prawdziwych artystów, powinni sami to wiedzieć), że zagrać mogą tylko po swojemu. Publiczność albo jury może to ich granie przyjąć lub odrzucić, ale oni muszą pozostać wierni swojemu odczuwaniu muzyki, bo inaczej staną się nieautentyczni.

tak powinno być, ale no właśnie, takie coś może się czasem nie obronić przed jury, poza tym na konkursie startują często młodzi ludzie, którzy nie są do końca ukształtowani pod względem swojej formy wyrazu, ciągle szukają itp

na konkursie zazwyczaj chodzi o to, żeby ten konkurs wygrać, abstrahując od ustawek między jury i swoimi uczniami biorącymi udział, trzeba się temu jury spodobać, trzeba zaistnieć, aby potem móc komu tą swoją wersję przedstawić,

poza tym tylu muzyków już było, tyle interpretacji, że można się złapać na szukaniu jakiejś oryginalności - "tak jeszcze nikt nie grał" i skończyć na karykaturzeniu

 

 

Piękno świata podsłonecznego nie posiada jednostkowych form ideału, tylko mnogie wcielenia o ideał się ocierające. Stanowi to o jego bogactwie i nieustannie świat ów ożywia, nie zamykając go w kryształowej kuli niewzruszonego wzorca.

dokładnie;)

 

Jak kompozytor jest dobry to wykonanie nie ma znaczenia.

 

? rozwiń proszę:)

 

Nie chodzi tutaj o oklaski i docenianie - bo to nie jest przecież konkurs na zgrabną wypowiedź

uff, odpadłbym po pierwszych 3 wyrazach każdej wypowiedzi ;)

 

heh i właśnie przeczytałem pierwsze 3 wyrazy ostatniego swojego postu

Opublikowano · Ukryte przez Fr@ntz, 30 Marca 2012 - nie na termat
Ukryte przez Fr@ntz, 30 Marca 2012 - nie na termat

W międzyczasie oczywiście zachęcam osoby których jedyne, podkreślam - jedyne dotychczas uczestnictwo w wątku sprowadziło się do krytyki tematycznej wypowiedzi Piotra Ryki (a ściślej niestety tylko jakichś wybranych wyimków z niej), lub do pochwalenia takiej krytyki, zachęcam je do przedstawienia swojej opinii na temat sonat fortepianowych Beethovena....Chętnie byśmy je poznali.

 

ps. Nie chodzi o Stanika - żeby ktoś nie pomyślał że to o ostatniej wypowiedzi w wątku.

 

Chodzi o Aleksandrę, Papageno i Pawellta.

 

Poznajmy Wasze przemyślenia na Temat.

Opublikowano · Ukryte przez Fr@ntz, 30 Marca 2012 - nie na termat
Ukryte przez Fr@ntz, 30 Marca 2012 - nie na termat

ps. Nie chodzi o Stanika - żeby ktoś nie pomyślał że to o ostatniej wypowiedzi w wątku.

 

A dlaczego nie chodzi o Stanika, skoro również odniósł się krytycznie do wypowiedzi Piotra Ryki?

 

.Chętnie byśmy je poznali.

 

Chodzi o Aleksandrę, Papageno i Pawellta.

 

Poznajmy Wasze przemyślenia na Temat.

 

Ilu Was tam jest towarzyszu Jakewie, że byście chętnie poznali nasze przemyślenia i próbujecie wymusić ich opisanie przez wołanie po imieniu? Piszecie tam Jakewie we dwóch? Dlaczego znowu starasz się "dzielić" ludzi na forum? Bo np. 'my Paweł' byśmy chętnie poznali przemyślenia Jakewa na temat kolejnej próby zrobienia publicznej nagonki. Ktoś ma ochotę napisać o sonatach, pisze o sonatach. Ktoś ma ochotę odnieść się do wypowiedzi Piotra Ryki na temat sonat, bo uznaje że warto podkreślić pewien aspekt, to się do niej odnosi. Ja mam ochotę odnieść się do Twojego komentarza i to robię. Wszystko ma swoją wartość w rozmowie i przestańcie Jakewie rozstawiać forumowiczów po kątach i

Opublikowano · Ukryte przez Fr@ntz, 30 Marca 2012 - nie na termat
Ukryte przez Fr@ntz, 30 Marca 2012 - nie na termat

A dlaczego nie chodzi o Stanika, skoro również odniósł się krytycznie do wypowiedzi Piotra Ryki?

 

 

 

Ilu Was tam jest towarzyszu Jakewie, że byście chętnie poznali nasze przemyślenia i próbujecie wymusić ich opisanie przez wołanie po imieniu? Piszecie tam Jakewie we dwóch? Dlaczego znowu starasz się "dzielić" ludzi na forum? Bo np. 'my Paweł' byśmy chętnie poznali przemyślenia Jakewa na temat kolejnej próby zrobienia publicznej nagonki. Ktoś ma ochotę napisać o sonatach, pisze o sonatach. Ktoś ma ochotę odnieść się do wypowiedzi Piotra Ryki na temat sonat, bo uznaje że warto podkreślić pewien aspekt, to się do niej odnosi. Wszystko ma swoją wartość i przestańcie Jakewie rozstawiać forumowiczów po kątach i zmuszać ich do pisania w sposób jaki tobie pasuje.

 

 

To jest niestety (arogancka) wypowiedź NIE NA TEMAT sonat fortepianowych Beethovena.

Opublikowano · Ukryte przez Fr@ntz, 30 Marca 2012 - nie na termat
Ukryte przez Fr@ntz, 30 Marca 2012 - nie na termat

W międzyczasie oczywiście zachęcam osoby których jedyne, podkreślam - jedyne dotychczas uczestnictwo w wątku sprowadziło się do krytyki tematycznej wypowiedzi Piotra Ryki (a ściślej niestety tylko jakichś wybranych wyimków z niej), lub do pochwalenia takiej krytyki, zachęcam je do przedstawienia swojej opinii na temat sonat fortepianowych Beethovena....Chętnie byśmy je poznali.

 

ps. Nie chodzi o Stanika - żeby ktoś nie pomyślał że to o ostatniej wypowiedzi w wątku.

 

Chodzi o Aleksandrę, Papageno i Pawellta.

 

Poznajmy Wasze przemyślenia na Temat.

To jest niestety próba kolejnej nagonki, tylko tym razem w miejsce JazzyFana i Newbie trafiłem ja i Papageno. Kto będzie następny?

Jak widzę nie mam wyboru i muszę pewne sprawy uściślić.

 

- Co do tego, czy matematycy są ludźmi i jak matematyka z muzyką się plecie.

Oczywiście są. Nie tylko są ludźmi, są też ludźmi obdarzonymi największą wyobraźnią i intuicją. Są, można powiedzieć, najbliżej Duszy Świata, tej duszy, o której pisał wiedziony ideami Platona Plotyn. Jednakże klarując relacje matematyków z całą ludzkością musimy brać pod uwagę sprawę bardzo istotną: Otóż są różne sfery matematyki. Cantorowska teoria liczb kardynalnych do naszej naoczności nie ma się w żaden sposób, a w każdym razie nikt jeszcze takiego związku nie dostrzegł. Ale teoria liczb zespolonych ma tego rodzaju związek, można powiedzieć, z dużym naddatkiem, dając nam o realnym świecie znacznie więcej wiedzy niż byśmy po teorii matematycznej mogli oczekiwać.

I podobnie jak istnieje taka różnica odniesień w stosunku do teorii liczb kardynalnych i teorii liczb zespolonych, tak też istnieje różnica odniesień pomiędzy różnymi „matematykami” nut stosowanymi przez Bacha, Mozarta i Beethovena. Jeżeli ktoś nie potrafi dostrzec, że muzyka Mozarta potrafi lepiej przenikać i głębiej oddawać sferę ludzkiej uczuciowości niż muzyka Bacha, a muzyka Beethovena potrafi to jeszcze lepiej, to to nie jest mój problem. To oczywiście nie znaczy, że Bach z ludzkimi uczuciami nie ma nic wspólnego, albo że był głupi, bo nie potrafił sam rozwinąć swojej twórczości na sposób Mozarta i Beethovena. Bach pozostaje Bachem – krystalicznym, pełnym powagi, dostojnym. Ma swoją formę i przy niej trwa, choć, jak napisałem, najbardziej lubię go wówczas, gdy sam przełamuje swoje kryteria i staje się bardziej elastyczny. Ale ktoś może to odbierać odwrotnie i powie, że w tych właśnie momentach Bach niepotrzebnie zniża się na poziom ludzkiego oblicza z wyżyn swego dostojeństwa i obcowania z boskością. Bo nie miejmy złudzeń, Bach każdego dnia stawał w obliczu groźnego i surowego Boga protestantów. Boga wyposażonego w absolutną władzę predestynacji, od której nie było odwołania. To go musiało przytłaczać i to musiało wywierać na niego wpływ.

 

- W kwestii „upraszczania” – jak była to łaskawa określić koleżanka Aleksandra.

Szanowna Olu, trudno w krótkim wpisie uwzględnić wszystkie niuanse, odniesienia, ekstrapolacje, predykcje i retrospektywy. Oczywiście, że można pójść dalej i ja nawet kiedyś poszedłem, porównując akurat pod dyktando twoich oczekiwań Mozarta z Mahlerem. Mogę to porównanie później tu wrzucić. Faktycznie zawęziłem problem ewolucji muzyki, sprowadzając go do drogi od Bacha po Beethovena, bo o sonatach Beethovena w tym wątku jest mowa, więc sięganie po Mahlera, Coltane’a czy Guns N' Rosses wydaje mi się zbyteczne. Ale i tak się do tego odniosłem, pisząc o dojściu przez Beethovena do granic formy klasycznej i konieczności zmiany kanonu estetyki muzycznej, o ile chce się iść dalej, czego się chyba nie doczytałaś.

 

- Kontynuując kwestię upraszczania, tym razem w odniesieniu do wagi jaką należy przyłożyć do kwestii historycznych, ducha epoki, itd.

Otóż są tu dwie szkoły. Jedna zwie się hermeneutyką i wiąże z nazwiskiem Wilhelma Diltheya. Według tej szkoły sens dzieła (wszystko jedno jakiego) możemy właściwie zrozumieć wyłącznie w najgłębiej rozumianym kontekście historycznym, uwzględniając najdrobniejsze nawet subtelności i kwestie lokalne. To metoda niewątpliwie cenna i potrafiąca pewne sprawy wyraźniej dostrzegać, ale jednocześnie z natury zbyt wąska i analityczna. Druga szkoła ma charakter ogólny. Widzi zjawiska w szerokim, międzyepokowym kontekście historycznym i bada wędrówkę poszczególnych idei przez całą historię. Ta szkoła wywodzi się od Platona i Arystotelesa, a swoistą kulminację znajduje u Hegla. Daleki jestem od wiary w heglowską konieczność dziejową, jednakże szaleństwa popełnione przez wyznających ją marksistów nie są w stanie odwieść mnie od poglądu, że tok dziejów odznacza się pewną logiką, choć niekoniecznie dialektyczną. Dlatego ani nie myślę po diltheyowsku wkładać poszczególnych kompozytorów do odrębnych szufladek, ani narzucać im wizji jakiejś jedynie słusznej drogi ewolucyjnej w muzyce, która mocą historycznej konieczności i niezależnie od konkretnych postaci, które przypadkowo okazały się jej narzędziami, tak czy inaczej musiała się dokonać.

Według mnie nie ma sensu ani wyrywanie obiektów badań z całościowego kontekstu historycznego, poprzez zamykanie ich w klatkach poszczególnych epok, ani szukanie jakiejś żelaznej, jedynie słusznej i wszystko obejmującej logiki rozwojowej. Jeżeli jednak mamy konkretną muzykę Bacha, Mozarta i Beethovena, to chyba nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy mogli te twórczości porównywać, wskazując na podobieństw i różnice, i to bez mieszania w to Mahlera i Guns N' Rosses.

 

- Podsumowując. Chciałem pokazać, bo taki jest tytuł wątku, dlaczego sonaty Beethovena można postrzegać w kontekście metafizycznym, bo nikt tego bodaj w tym wątku wcześniej jasno nie powiedział. To, jak się zdaje, raczej nie zainteresowało moich szanownych polemistów, ale mniejsza o to. Dopowiem w takim razie, że wcale nie było moim zamiarem pomniejszanie wagi dorobku Bacha czy Mozarta z punktu widzenia twórczości Beethovena, ani wkładanie kogokolwiek w sztywne ramy jego epoki. Koncerty Brandenburskie, fugi, wariacje i pasje Bacha są zbyt oczywistym przejawem ludzkiego geniuszu, by ktokolwiek mógł im swym mędrkowaniem wyrządzić intelektualną krzywdę. I choć Gombrowicz powiada, że nudny jest Bach, to daj nam boże byśmy się tylko w taki sposób nudzić mogli. Jeżeli już coś tu można zarzucać, to pewną rutynę. Ale o tym pisałem w odniesieniu do pianistów. Każdy musi pozostawać sobą, być wierny pulsowaniu swojej duszy. Bach musi pozostać Bachem, a Mozart Mozartem. Można wprawdzie powiedzieć, że Mozart mimo krótkości życia przeszedł dłuższą drogę rozwojową, ale zarzucanie komuś, że nie jest Mozartem, to przecież absurd. Nikt w dziejach nie maił tej miary muzycznego talentu i z uwagi na historyczne uwarunkowania być może już mieć nie będzie.

A sonaty Beethovena? Cóż, pozostają ukoronowaniem dorobku pokoleń geniuszy. Nikt potem nie napisał podobnie wspaniałych sonat, więc droga rozwojowa się wyczerpała. Czy była to wina samej formy, czy braku odpowiedniego człowieka, niepodobieństwem jest jednoznacznie rozstrzygnąć. Ale nie to jest najważniejsze. Ważna jest esencja duchowa, którą sonaty te niosą i wielorakość przeżyć duchowych, którą dają swoim słuchaczom. O ile muzyka ma znaczenie, to znaczenie to wciela się w sonaty Beethovena z niezwykłą siłą.

Podkreślę z jego wypowiedzi:

 

- Podsumowując. Chciałem pokazać, bo taki jest tytuł wątku, dlaczego sonaty Beethovena można postrzegać w kontekście metafizycznym, bo nikt tego bodaj w tym wątku wcześniej jasno nie powiedział. To, jak się zdaje, raczej nie zainteresowało moich szanownych polemistów, ale mniejsza o to.

I podobnie jak istnieje taka różnica odniesień w stosunku do teorii liczb kardynalnych i teorii liczb zespolonych, tak też istnieje różnica odniesień pomiędzy różnymi „matematykami” nut stosowanymi przez Bacha, Mozarta i Beethovena. Jeżeli ktoś nie potrafi dostrzec, że muzyka Mozarta potrafi lepiej przenikać i głębiej oddawać sferę ludzkiej uczuciowości niż muzyka Bacha, a muzyka Beethovena potrafi to jeszcze lepiej, to to nie jest mój problem.

czym jest "matematyka" nut? bo ja tu trochę widzę pomieszanie

wcześniej odniosłem wrażenie(wg mnie słuszne), że nawiązujesz do formy, a tu chyba chodzi o elementy dzieła muzycznego i jak wcześniej pisałem styl

 

Według mnie nie ma sensu ani wyrywanie obiektów badań z całościowego kontekstu historycznego, poprzez zamykanie ich w klatkach poszczególnych epok, ani szukanie jakiejś żelaznej, jedynie słusznej i wszystko obejmującej logiki rozwojowej. Jeżeli jednak mamy konkretną muzykę Bacha, Mozarta i Beethovena, to chyba nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy mogli te twórczości porównywać, wskazując na podobieństw i różnice, i to bez mieszania w to Mahlera i Guns N' Rosses.

 

 

żeby dostrzec pewne cechy u danego kompozytora trzeba, na niego spojrzeć przez pewne szkiełko, pryzmat czasów w jakich żył, dostępnych środków muzycznych za jego czasów

poza tym muzyka jest dość subiektywna w odbiorze

i oczywiście są kompozytorzy którzy z racji danych czasów w których żyli(konwencji, stylu itp.) pisali muzykę bardziej ludzką, czy wywołującą bardziej ludzkie emocje i słychać to gołym uchem, a są tacy na których trzeba popatrzeć przez ów szkiełko, żeby to dostrzec

dlatego dla mnie trzeba patrzeć i globalnie i wybiórczo(szufladkowo)

 

Jeśli w Tobie takie środki jak akcenty sforzanda, trochę bardziej rozbudowana faktura, dostarczają właśnie tego czegoś, to bardzo dobrze, ale muzyka jest przy swojej super ścisłej budowie odbierana bardzo subiektywnie, i inne środki które stosował Mozart i jeszcze inne które stosował Bach, dla kogoś mogą dać więcej tej metafizyki

 

Nikt potem nie napisał podobnie wspaniałych sonat, więc droga rozwojowa się wyczerpała. Czy była to wina samej formy, czy braku odpowiedniego człowieka, niepodobieństwem jest jednoznacznie rozstrzygnąć.

ok. ale subiektywnie wg. Ciebie, no i czemu droga rozwojowa się wyczerpała? I przepraszam, ale czemu tak ciągle wspominasz o tej formie jaka jej wina??

 

jakby co piszę nie, żeby kwestionować, bardziej żeby dyskutować, doprecyzować;)

Chyba muszę coś jeszcze napisać o tym odbieraniu przeze mnie sonat Mozarta jako swego rodzaju zabawy. Oczywiście nie cały sonatowy Mozart jest taki, i to także napisałem. Jego muzyka bywa porażająco refleksyjna, a środkowe części jego koncertów fortepianowych są pod tym względem szczytowymi dokonaniami ludzkiego ducha. Nie sposób jednak nie zauważyć ogromniej różnicy między ogólną wymową dorobku Bacha a dorobkiem Mozarta. Bach jest przeważnie śmiertelnie poważny. Owszem, bywa że bawi się muzyką, jak na przykład w wariacjach goldbergowskich, ale nawet wówczas wymowa jego dźwiękowej magii pozostaje wyrazista jak tusz na pergaminie i geometrycznie dokładna. Tego się nie chce po prostu wziąć i przekartkować, to trzeba podziwiać ostrożnie i z uszanowaniem dla kunsztu formy i zaklętego w nią dźwiękowego bogactwa. Muzyka Bacha jest jak wykaligrafowana na welinowym papierze. Powiedzmy też sobie szczerze, ta zabawa nie do końca jest zabawna. To są dźwiękowe układanki, pozbawione pierwiastka grozy i spraw ostatecznych, ale wciąż są to układanki raczej poważnego z natury pana Bacha, a w każdym razie kogoś wsadzonego w poważny protestancki kontekst historyczny. Brak tu elementów tańca, ludowej przyśpiewki czy dziecięcych igraszek. Na takich obszarach pan Bach nie bywa. W każdym razie ja takim go nie znam. Tymczasem Mozart nie waha się pisać piosenek, nie waha się wygłupiać, nie waha być prostszym i głupszym niż na wyżynach swego geniuszu mógłby zawsze być. To jest zupełnie inne podejście do życia, inna epoka bycia międzyludzkiego, inny sposób wyrażania samego siebie. I tylko to miałem na myśli. Przecież jest oczywiste, że Mozart nie napisał swoich sonat żeby wykpiwać Bacha. Taka opinia byłaby kompletnie nonsensowna. Nie wiem nawet, czy są w nich jakieś świadome nawiązania do Bacha, tak mi się tylko wydaje, i to wszystko.

 

Stanik

 

Co do tego, że trzeba patrzeć zarówno przez pryzmat danej epoki jaki w szerokiej perspektywie dziejowej, to przecież tak właśnie sądzę i nie widzę tu żadnego pola do polemiki. Obaj uważamy podobnie. Pewne rzeczy lepiej się tłumaczą w węższych kontekstach, a pewne w szerszych. Tak to już jest.

 

Co do matematyki w muzyce, to napisałem słowo matematyka w cudzysłowie. Sam użyłeś sformułowania „muzyka jest przy swojej super ścisłej budowie…” No właśnie, muzyka ma strukturę, ma reguły kompozycji, ma liczbowe zależności pomiędzy długością struny a konsonansem. Oczywiście muzyka skierowana jest w inną stronę duszy niż matematyka, choć obie potrafią dostarczać satysfakcji intelektualnej i metafizycznych podniet.

 

Co do wyczerpania formy i drogi rozwojowej, to jest to dłuższa historia. Napisałem o tym kiedyś na serwisie Stereo Underground, ale tego serwisu już nie ma. Mógłbym ten tekst tu wrzucić, ale on jest oparty na kanwie V symfonii Beethovena a nie na jego sonatach, więc niezbyt tu pasuje. Poza tym strasznie jest długi. Ale gdybyś chciał poprowadzić taką dyskusję, to mogę go udostępnić. Dopiero miałbyś powód do polemik…

to ja polecam, suity Bacha, czy to na fortepian(które mniej znam), czy skrzypce solo(Sonaty i Partity), czy Suity wiolonczelowe

 

a tu przykładzik

generalnie wszystkie suity i partity, które są zbiorami tańców i chyba w przypadku Bacha duuużą rolę pełniła tonacja,

zasada, którą nie pamiętam już kto ustalił(a nie mam starych notatek ze sobą;)), że każda specyficzna tonacja ma też swój emocjonalny wydźwięk, - jedna bardziej uroczysta, druga melancholijna inna wesoła,

u Mozarta i na pewno dalej można tego się doszukać, ale chyba troszkę mniej na to już zwracano uwagę

 

a co do skrzypcowych to co fajne, to że Bach często po konkretnych tańcach dawał tzw. double, które są jakby formami figuracyjnej wariacji na temat poprzedniego tańca

 

tu przykład, nie zwracajcie uwagi na kolesia - tzn. gra ok, ale chodzi o ukazanie właśnie tego doubla(od 2.31), który tak na prawdę(w małym uproszczeniu) jest rozłożeniem tych akordów z Sarabandy

 

 

Co do wyczerpania formy i drogi rozwojowej, to jest to dłuższa historia. Napisałem o tym kiedyś na serwisie Stereo Underground, ale tego serwisu już nie ma. Mógłbym ten tekst tu wrzucić, ale on jest oparty na kanwie V symfonii Beethovena a nie na jego sonatach, więc niezbyt tu pasuje. Poza tym strasznie jest długi. Ale gdybyś chciał poprowadzić taką dyskusję, to mogę go udostępnić. Dopiero miałbyś powód do polemik…

 

no to by mogło być interesujące;)

chociaż, jeśli te teksty są sporo dłuższe od dotychczasowych, trzeba by trochę więcej czasu znaleźć;)

Co do matematyki w muzyce, to napisałem słowo matematyka w cudzysłowie. Sam użyłeś sformułowania „muzyka jest przy swojej super ścisłej budowie…” No właśnie, muzyka ma strukturę, ma reguły kompozycji, ma liczbowe zależności pomiędzy długością struny a konsonansem. Oczywiście muzyka skierowana jest w inną stronę duszy niż matematyka, choć obie potrafią dostarczać satysfakcji intelektualnej i metafizycznych podniet.

chodzi tu chyba o nazewnictwo;)

które może trochę inaczej odbieram, tak jak tutaj nawet konsonans dla mnie - jako typ interwału współbrzmienia, który się nie gryzie, szerzej - interwał(konsonans + dysonans)

a ja bym napisał długość struny, a szybkość jej drgań...,

heh i w tym momencie zgupiałem, bo szybkość drgań, to napięcie struny, czyli wysokość dźwięku, a długość jak się do tego ma? gdzie rzeczywiście np. w fortepianie, czy harfie najkrótsze struny grają najwyżej, może krótka struna nie może utrzymać, wolnych drgań poniżej jakiejś częstotliwości

niech ktoś mnie oświeci, bo mnie zaćmiło ;)

 

w każdym razie Piotrze, jestem pod wrażeniem szerokiego spektrum odbioru sztuki

Postrzeganie zjawiska "konieczności dziejowej" to raczej potwierdzony fakt kliniczny niż rzeczywistość, próba wpuszczenia świata do wzorca przez człowieka który patrzy szeroko ale nic mu się nie zgadza lub inaczej - nie widzi zależności.

Można się spytać czy sama potrzeba przyczyny i poszukiwanie przeznaczenia nie jest konstruktem kulturowym uwarunkowanym psychicznie a który nie ma żadnego przełożenia na świat? Liczne badania psychologiczne to potwierdzają a i przecież poza kulturami monoteistycznymi oraz kulturą Zachodnią nie istnieje coś takiego jak "przeznaczenie", logika historii etc. W takim konfucjanizmie człowiek jest tylko malutkim liściem a ile liści na dzrzewie tyle poglądów i obrazów świata. Wogóle w Azji nie istnieje coś takiego jak indywidualna wizja świata, to wymysł zachodni. Z tego swego rodzaju zachodniego szowinizmu kulturowego wychodzą różne zabawne przeinaczenia a to buddyzmu a to pojęć z kultury chińskiej i niemożność przełożenia na język chiński, koreański, wietnamski czy japoński wielu pojęć z zachodnich systemów prawnych w tym praw człowieka i posiadania praw przez jednostkę oraz wiele zabawnych konstatacji kiedy np. na pogrzeb chińczyka rodzina zamawia mistrza konfucjanizmu, taoizmu, buddyjskiego mnicha, księdza, pastora, popa, miastrza bahaizmu i hinduskiego opiekuna świątyni. I biały patrzy na to i nie rozumie o co kaman?

Będąc konsekwentnym taki brat w rozumie (ale nie po oczach) powinien mieć zakaz grania i śpiewania Czajkowskiego, Wagnera lub Brucknera. Dziwnym trafem japończycy grają sporo takich romantycznych rzeczy, oczywiście po swojemu robiąc sobie z tego teatr gestów i FORM egzaltacji (tak patrzą na romantyzm), a po swojemu doskonaląc technikę (powtarzanie za Mistrzem). Bardzo ciekawe rzeczy wychodzą np. na granicy kultur kiedy (często to kobieta, ciekawe czemu) ktoś pochodzenia chińskiego potrafi dać nam na tacy bardzo ciekawe wykonanie.

Nie ma przyczyny albo inaczej - nigdy nie będziemy w stanie jej poznać co było oczywiste do czasów romantyzmu kiedy to w Europie sporej grupce ludzi odbiło i ubzdurało sobie że widzą pełną rzeczywistość taką jaką jest - to właśnie stąd wogóle wyszły ideologie które bez tego założenia nie miały by jakiejkolwiek szansy na zaistnienie (stąd też jest to produkt XIX wieku) a ich skutki działania nie wymagają komentarze (i zgadzam się z tu z oceną wielkich ideii i ideologii reprezentowaną przez Josepha Conrada). Emocje nie mają nic do tego - emocje były obecne i będą zawsze tylko że winny sposób uruchamiane i pobudzane - różnie w różnych epokach i związanych z nimi kodem kulturowym. Nie ma uniwersalnych środków i języka i porównywanie np. architektury wczesnego gotyku normańskiego z romanizmem nadreńskim nie ma sensu bo są to rzeczy nieprzystawialne a co dopiero porównywać Bacha z Beethovenem. To jest też dobry przyczynek do przekrojowych koncertów kiedy orkiestra w pędzie zapomina że to co przed chwilą grali różni się całkowicie od obecnego utworu (u mnie orkiestra i tak gra wszystko na jedno kopytu z jednaką precyzją lub jej brakiem).

Bardziej cenię śmieszne niby pieśni Schuberta i Loewego - dla mnie jest to wyraźnie sensowniejsze niż to na co porywał się Wagner. Owszem, Wagner więcej zbudowął i jest brzmieniowo głębszy (i łatwiej znaleźć na niego sponsorów) ale sensowność i realna głębia psychologiczna sorry ale tutaj bardziej cenię skromną a realnie głębszą pieśń niemiecką (i nawet przerafinowaną późniejszą pieśń francuską gdzie zabawa formalna łączy się z wysublimowaną poezją). Wagner jest jak podwieszana kolejka linowa przemysłowego Wuppertalu lub most Firth of Forth - to niesamowite dzieło ery przemysłowej i całego jej dorobku tak wielkiego jak kiczowatego, przerośniętego ego i praktyczności (Wagner musiał znaleźć sponsorów na różową bieliznę i ciemne apartamenty). No ale do testowania wielkich głośników, gigantycznych wzmacniaczy nie ma niczego lepszego jak dobre nagranie Zmierzchu Bogów :D I jakie wrażenie, i tego, przeżycia mistyczne (wliczone w cenę nagrania wraz z amunicją ideową i środkami przeciwko nerwicom bohaterów).

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )

Bez pieśni nie ma zrozumienia niemieckiego romantyzmu. Jak powiedział poeta : "kto tego nie czuje, nie rozumie, to oznacza, że nigdy nie kochał swojej matki!".

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )

Romantyzm niemiecki był nierozerwalnie powiązany ze zburzeniem fundamentów dotychczasowej świadomości, utraceniem przez psychikę oparcia a więc i poszukiwaniem nowych ram - nihlizmu i ideologii, neopogaństwa, czasem i ucieczce w szaleństwo i urojenia. To nie mistyka - romantyzm eksplorował i wraz z filozofią szybko znalazł za mistyką totalną pustkę, stąd rozkwit wielkich ideii a z nimi ideologii określających świat wg nowych XIX-wiecznych kryteriów - narodowych, rasowych, kulturowo -etatystycznych (wraz z całą ku temu literaturą przewijającą się przez Niemcy) gdzie człowiek stawał się nuemrem, błyskiem w strumyka lub błyskiem wielkiego pożaru w którym miał społonąć cały świat i wyrosnąć nowy (heh... Bakunin i Wiosna Ludów oraz wszelcy rewolucjoniści, etatyści i państwowe szkolnictwo z trenowaniem narodu/klas społecznych etc).

Nie da się oddzielić romantyzmu od śmierci starego człowieka i narodzin nowego, od katastrofy starego porządku i budowania nowego. Wagner dobrze czuł co robi i idealnie się wpisał w te czasy (chociaż było to niewygodne dla ludzi chcących porządku i spokoju a jednocześnie pełnej kieszeni która nie mogła napełniać się tak szybko bez wszystkiego jw.). Lęk, kryzys, walka, pożar, zgliszcza i budowa, ruch, powstanie nowego człowieka. Coś tam jednak niektórzy kojarzyli kod kulturowy takiego Ernsta Rudina i Ryszarda Wagnera :D I fakt że Nietzsche był świadomy tego co się wiąże z takim podejściem przez co zerwał znajomość i za to czapki z głów. Fajny jest Rysiek ale to taka znajomość jak z ciężką artylerią.

 

W Romantyzmie (nie "romantyzmie") sztuka niebezpiecznie zbliżyła się do psychomanipulacji a z czasem do inżynierii społecznej, wespół z literaturą i centralną polityką narodową/etatystyczną.

 

Dlatego tak jak oprowadzający w końcu "Rosyjskiej Arki", ja pod koniec Chopina powiem: "Nie, nie idę dalej". Nie chcę.

 

Dopowiem - nikt nie jest na tyle winny żeby to otrzymać. Zasługuje na inny los. Tak jak i cały świat z czym konfucjaniści zgadzają się w pełni a ja z nimi.

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )

@Piotr - W Romantyzmie (nie "romantyzmie") sztuka niebezpiecznie zbliżyła się do psychomanipulacji a z czasem do inżynierii społecznej, wespół z literaturą i centralną polityką narodową/etatystyczną. Dlatego tak jak oprowadzający w końcu "Rosyjskiej Arki", ja pod koniec Chopina powiem: "Nie, nie idę dalej". Nie chcę.

 

Nie chwaląc się - u mnie podobny brak zaufania do Romantyzmu, zwłaszcza późniejszego właśnie. A w ogóle ciekawe że tamci ludzie nie będąc często romantykami z natury - jak np. Brahms - z woli epoki płodzili pod kreskę....dzieła romantyczne. Straszna rzecz.

 

 

(zmienił r na R)

Sądzę, że postrzeganie świata w ramach jakiejś konieczności dziejowej jest równie stare co kultura ludzka. Nie mogło być przecież innego wytłumaczenia sensu świata jak poprzez jakiś scenariusz mający zawiązanie akcji, ekspozycję, ewolucję i zakończenie, bo to jest wzorzec każdego porządnego scenariusza. Czyż Bóg Ojciec w dobroci swojej nie stworzył świata w dni siedem, nie potępił go następnie w grzechu pierworodnym pierwszych rodziców, nie posłał swojego Syna na jego odkupienie i nie będzie go sądził w dniu ostatecznym? U Anaksymandra świat rozpościera się i składa jak wachlarz na osiach wszystkich możliwych przeciwieństw, u Heraklita powstaje z ognia i po cyklu koniecznych przemian do postaci ognia powraca, a według stoików wszystkie zdarzenia powtarzają się w nieodmiennych cyklach ze wszystkimi najdrobniejszymi nawet szczegółami na nieprzerwanej karuzeli wieczności i konieczności. Szczytem intelektualnego odgadywania świata jest monadologia Leibniza, z jej nieskończonym szeregiem odrębnych monad, powtarzających niczym zwierciadła o różnym stopniu doskonałości ten sam obraz najdoskonalszego z możliwych światów, który Bóg w imię swojej perfekcji zmuszony był powołać do życia.

Co do buddyzmu, to jego wyrazem w kulturze europejskiej jest filozofia Schopenhauera, z jej pesymistycznym postrzeganiem dziejów jako wcielania się w poszczególne jestestwa kapryśnej i irracjonalnej woli, której bezsensowne rządy mogą być przezwyciężone jedynie drogą wyrzeczenia się pragnień i ucieczki w kontemplację. To droga do nihilizmu, który Nietzsche przemieni w wolę mocy, Leni Riefenstahl tę wolę mocy sfilmuje, a Hitler przemieni ją w II wojnę światową. Próbą zawrócenia nihilistycznej narracji jest literatura Dostojewskiego, a smutnym konstatowaniem marności świata literatura Czechowa. Z kolei Tołstoj to szaleńcza wiara w konieczność dziejową, bez mała patologiczna. Romantyzm natomiast, to w sensie czysto intelektualnym kiepskie popłuczyny z Fichtego i Schellinga, a więc wariacji na temat nowego przewrotu kopernikańskiego, jak skromnie był łaskaw określić swą doktrynę filozoficzną Immanuel Kant. W sensie pierwotnym jest to zatem spóźniona reakcja na „Medytacje” Descartesa. Bardzo spóźniona, intelektualnie mizerna, ale artystycznie bardzo ważna i płodna.

Można w nieskończoność uprawiać takie rajdy ścieżkami kultury, ale tematem wątku są zdaje się sonaty Beethovena.

 

Stanik

 

W kwestii struny, to im jest dłuższa, tym fala przemieszcza się po niej dłużej, dając dźwięk niższy z uwagi na wolniejszą oscylację. Z kolei naprężenie decyduje o ilości energii potrzebnej do wzbudzenia, tak więc struny mocniej naprężone mają więcej energii, ergo drgają szybciej, dając wyższe dźwięki. Najniższe dźwięki generują zatem struny najdłuższe i najsłabiej naprężone, a najwyższe – najkrótsze i naprężone najmocniej.

Mnie chodziło jednak o samą matematyczną, wyrażalną w liczbach wymiernych, proporcję tonu podstawowego do wyższych harmonicznych.

 

 

Wysłuchałem suity Bacha i, no cóż, smutna jest…

 

Te wynurzenia o V Beethovena i formie w muzyce, to założę raczej jako odrębny temat, chociaż to stara sprawa, pewnie niektórym dobrze znana.

Sądzę, że postrzeganie świata w ramach jakiejś konieczności dziejowej jest równie stare co kultura ludzka. Nie mogło być przecież innego wytłumaczenia sensu świata jak poprzez jakiś scenariusz mający zawiązanie akcji, ekspozycję, ewolucję i zakończenie, bo to jest wzorzec każdego porządnego scenariusza.

 

Może to dziwne ale kiedyś nie istniało coś takiego jak scenariusz, ba, logika na scenie nie była w ogóle potrzebna. Opera nie była dziełem fabularnym, często w praktyce mieszano jej sceny a i całe akty (najpopularniejsze dawano na początku i końcu), cięto dzieła niemiłosiernie i nikt nie miał pretensji że brak logiki etc., gadano do siebie, światła się paliły, wino się lało i podjadano spluwając a to ogryzionymi kośćmi a to winem dla przepłukania ust. Po wyjściu z sali gdzie przedstawiano operę obsługa miała kuuupę roboty do wykonania.

Wszystko się opierało na tradycji, tak samo jak w indyjskich ragach. Schemat ten sam, taki sam układ akcji etc. a cała maestria polegała na odpowiednim podaniu, wyposażeniu w nowe gadżety i spojeniu wątków w nowy sposób (warto sobie poczytać np. jak wyglądały przedstawienia Lope de Vegi czy przedstawienia w Londynie czasów Szekspira i Morleya, jakie wariacje sztuk Racine'a wystawiano różnych teatrach etc.

Fabuły na scenie to dopiero kultura masowa XIX wieku, wcześniej miało to sens tylko w powieści fabularnej będącej na początku niszą która pojawiła się w XVIII-wiecznej Anglii (będącej zresztą dość przyczynkarską jak świetny "Joseph Andrews" i "Tom Jones" czy ambitniejszy już "Barry Lyndon") ale gro powieści to były podróże szkatułkowe które znamy choćby z postoświeceniowego "Rękopisu znalezionego w Saragossie" Potockiego. Gdzie sens, przeznaczenie etc?

Nie potrzeba sensu dla istnienia dobrego melanżu winnego - większość win to przecież mieszanki i każde z nich jest drogą którą można przebyć analizując jakie są, jak zmienia się ich posmak i jak długo je pamiętamy. To samo odnosiło się do sztuki i filozofii - Leibniz i Newton nie widzieli celowości i naturalnej drogi - ich świat był statyczny i doskonały niczym astrolabium lub zegary mechaniczne.

Bardzo fajnie ten klimat został pokazany w "Casanovie" Felliniego - życie i doświadczenia są po prostu elementem świata. Wszystko się rodzi i umiera, ludzie zawsze są tacy sami, wspaniali i podli, pełni możliwości i ograniczeni, uprzejmi i chamscy. Każdy gra swoją rolę i to właśnie było sensem jeżeli już użyć tego słowa - odgrywanie roli. Można to było robić w różny sposób, ci którzy robili to umiejętnie zyskiwali poklask ale równie dobrze mogli w jeden dzień zlecieć z wysokiego miejsca, przykład Haendla i kariery tak polityków jak wodzów i oszustów a nawet całych państw są doskonałym tego przykładem (takie Królestwo Francji doprowadzone do trwałej ruiny spekulacją cen akcji spółek kolonialnych a z drugiej strony pełna zwrotów szybka kariera Królestwa Prus).

 

Czyż Bóg Ojciec w dobroci swojej nie stworzył świata w dni siedem, nie potępił go następnie w grzechu pierworodnym pierwszych rodziców, nie posłał swojego Syna na jego odkupienie i nie będzie go sądził w dniu ostatecznym?

Co innego powiedziałby ci w XVIII wieku dominikanin, co innego franciszkanin, co innego jezuita, co innego kartuz a kanonik najpierw by zainkasował a później zapytał o poglądy :D Oficjalna wykładnia danego królestwa zależała od władcy We Francji Ludwika XIV korespondencja księży podlegała cenzurze policji królewskiej, komunikacja z Rzymem była utrudniona i tylko poprzez policję i pocztę króla.

Le Roi po gallikańsku wyznaczał wykładnię wiary (każdy druk kanoniczny musiał być z nią zgodny) zaś na burmuszenie Rzymu zajmował kolejne majątki kościelne i mógł wysłać armię która spaliła jakąś kościelną posiadłość w Italii. Zbawiciel poprzez odkupienie grzechów odsłaniał ludziom drogę doskonalenia poprzez postępowanie wedle praw boskich. Król jako przez Boga naznaczony wskazywał co jest zgodne z wolą Boga a co nie (na potwierdzenie miał na swoich armatach napis "Ultima ratio regum").

I oczywiście największą wizję boskiej harmonii w teatrze świata pod okiem króla były drama lyrique florentyńczyka Lullyego który miał ku temu pełne predyspozycje (tak samo jak dzisiaj bp Paetz, całkiem jak w ówczesnej Francji) na spółkę z Molierem, Corneillem etc.

Nie było zmian - wizja była doskonała. Wszystko uosabiało się w centrum - władcy - zarówno w Wersalu, Sanssouci i Hofburgu, Kungliga Slottet czy Buen Retiro lub barbarzyńskich mrocznych zamkach państewek niemieckich. Każdy na swój sposób. Wyjątkiem były zdecentralizowana Anglia, Niderlandy i Rzeczpospolita gdzie każdy majątek prywatny był wszechświatem i po swojemu układał się z Bogiem a innym nic było do tego.

Nie istniało pojęcie "rewolucji" i celowości. Była tylko opcja bałagan i katastrofa lub naprzeciw porządek i rozkwit. Większość naszych pojęć których dzisiaj używamy w opisywaniu świata nie istniało przed XIX i XX wiekiem. Mówiąc o logice historii i przeznaczeniu wobec Bacha moglibyśmy równie dobrze powiedzieć że Adolf Hitler przegrał wojnę bo miał słaby profil na Facebooku a inny nie bo Churchill miał Google+ chyba że coś pomylił...

Myślę że niektórzy czytelnicy wybornych postów dwóch Piotrów, powyżej, zaczną się może skłaniać do przedstawionej wcześniej syntezy:

 

"To duch polemizuje ponad czasem sam ze sobą. W odwiecznym tańcu."

Piotr

 

Chcesz powiedzieć, że Antygona Sofoklesa to nie jest porządny scenariusz? Albo że treść księgi Genesis zależała od widzi mi się panującego?

Gdyby obowiązujący nas system pojęciowy powstał dopiero w XX wieku, jak moglibyśmy słuchać wykładów Sokratesa, spływających ze stron platońskich Dialogów?

Doskonale rozumiem co chcieli mi powiedzieć Jan Szkot Eriugena czy święty Augustyn. Jego duchowe rozterki są mi tak bliskie jakby był moim bratem. Prawdę mówiąc, rozumiem go dużo lepiej niż ciebie.

A jadłeś z nimi oblatę z udziałem kleftiko i sera w oliwie, przepiłeś to małmazją? Grecja na żywo okazuje się inna, wydaje mi się że bliżej mi do Arystofanesa, co do Platona uważam go za psychopatę który był równie groźny jak Lew Trocki. Co do Sokratesa w literaturze to jest to tak samo pewne jak pewność cytatów z Chrystusa w Nowym Testamencie. Właściwie poza Platonem nie ma żadnych dowodów na to że Sokrates do kogokolwiek mówił, równie dobrze mógłbym rozumieć Gargantuę i jego krotochwile u Rebelais (swoją drogą Rebelais i w ogóle Plejady są przyjemniejsi od dialogów psychopaty Platona).

 

Hmmm... Stawiam "Atysa" Lullyego i "O Duchu Praw" Monteskiusza nad "Antygonę" i "Państwo". Nawet wino Francuzi mają lepsze że o zamiłowaniu do pracy i słowności nie wspomnę. Jak w ogóle można wierzyć w jakiekolwiek słowo od Achajów? Banda dziadów oczerniających Persów kiedy to od nich więcej się nauczyli (co przemilczeli).

Piotr

 

Augustyn nie mieszkał w Grecji, tylko w północnej Afryce. Co do Sokratesa, to jest także świadectwo Ksenofonta i Arystotelesa. Ale nawet gdyby Sokrates fizycznie nigdy nie istniał, tylko był fikcją Platona, to jakie to ma znaczenie w kontekście rozumienia jego słów? Nie ma przecież żadnego. Doskonale rozumiemy starożytne postaci fikcyjne i starożytne postaci historyczne. Oczywiście pewne niuanse są trudne do pełnego odtworzenia, ale natura ludzka pozostaje niezmienna od pięćdziesięciu tysięcy lat, odkąd powstał język.

 

Platon jako psychopata i masowy morderca na miarę Lwa Trockiego? Robisz sobie jaja, czy naczytałeś się za dużo Poppera?

Gdyby dać Platonowi światem zarządzać i uszczęśliwiać to wyszło by skrzyżowanie Rolanda Freislera i Jana Kalwina. Piękne połączenie a ile to gwarantuje wrażeń mieszkańcom. Skrzyżowanie idei i rządów zamkniętych elit (BTW Sparta - najbliższa ideałowi Platona) skutkuje mniejszym (gdy mają świat w dupie) czy większym (kiedy chcą świat naprawiać) ludobójstwem i podobnymi przyjemnościami.

Jakoś zawsze wolałem Wielką Brytanię z jej kulturą parlamentarną i austriacką szkołę ekonomii (no i tutaj mielibyśmy szansę kogoś poznać bo Carl Menger urodził się w Nowym Sączu a Ludwig von Mises we Lwowie, blisko byli też Otto Klemperer z Wrocławia i Elizabeth Schwarzkopf z Jarocina. Karl Popper całkiem fajnie pisał chociaż przyjemniejszym rozmówcą na pewno byłby Schumpeter (szczególnie w gołym towarzystwie towarzyszek w powozie). Wszyscy przyjemniejsi od Platona i jego towarzystwa.

Idee naprawy, zmiany i ustawiania świata wedle nowych reguł, oczywiście dla dobra ludzkości, zawsze były najlepszym wytłumaczeniem dla największych mordów i niegodziwości. Obojętnie czy byli to chrześcijanie, wielce oświeceni filozofowie, generalicja czy socjaliści. Eugenika niemiecka i szwedzka, gospodarka sterowana, Państwo Boże b. manichejczyka (też oszołoma swoją drogą w przeciwieństwie do Tomasza z Akwinu) etc. W takim państwie bożym to oprócz galopującej inflacji ludzie by marli z głodu do czasu wyzwolenia przez najazd barbarzyńców z pustyni.

 

Wesołe towarzystwo w praskiej piwiarni na Małej Stranie jest więcej warte niż filozofowie chcący rządzić społeczeństwem.

Zupełnie nie interesuje mnie jak Platon sprawowałby rządy, skoro ich nie sprawował. Natomiast jego teoria idei jest wiecznotrwałym pomnikiem ludzkiej myśli, czymś doprawdy trudnym do wykoncypowania i mającym wspaniałe sukcesy na polu matematyki i fizyki teoretycznej. Poza tym Platon był największym w dziejach stylistą.

Co do ekonomistów, to uważam, że niczego głupszego niż ekonomiści nie udało się dotąd wynaleźć. Właśnie oni sprawują teraz rządy, czego mamy widome opłakane skutki jak świat długi i szeroki.

Państwa Bożego nie dotyka inflacja, ponieważ nie ma w nim dystrybucji dóbr ani pieniądza, a Grecy niczego nie pozyskali od Persów poza najazdami, chorobami zakaźnymi i wizją barbarzyńskiej tyranii tarzającej się w bezmyślnym przepychu. Demokryt był u nich z wizytą i niczego ciekawego stamtąd nie przywiózł. Stracił tylko majątek i musiał pozostawać na utrzymaniu siostry. Nie zmąciło mu to wprawdzie dobrego humoru, ale jak napisał „oddałby całe perskie królestwo za jedną prawdę o świecie”.

Co do angielskiej kultury parlamentarnej, to zdaje się, że jeden z królów przypłacił ją życiem, podobnie jak Tomasz Morus i paru innych porządnych ludzi, że o masowych mordach popełnianych przez żelaznobokich nie wspomnę.

Tylko co to wszystko ma wspólnego z metafizycznym wydźwiękiem sonat Beethovena?

Druga szkoła ma charakter ogólny. Widzi zjawiska w szerokim, międzyepokowym kontekście historycznym i bada wędrówkę poszczególnych idei przez całą historię. Ta szkoła wywodzi się od Platona i Arystotelesa, a swoistą kulminację znajduje u Hegla. Daleki jestem od wiary w heglowską konieczność dziejową, jednakże szaleństwa popełnione przez wyznających ją marksistów nie są w stanie odwieść mnie od poglądu, że tok dziejów odznacza się pewną logiką, choć niekoniecznie dialektyczną. Dlatego ani nie myślę po diltheyowsku wkładać poszczególnych kompozytorów do odrębnych szufladek, ani narzucać im wizji jakiejś jedynie słusznej drogi ewolucyjnej w muzyce, która mocą historycznej konieczności i niezależnie od konkretnych postaci, które przypadkowo okazały się jej narzędziami, tak czy inaczej musiała się dokonać.

Według mnie nie ma sensu ani wyrywanie obiektów badań z całościowego kontekstu historycznego, poprzez zamykanie ich w klatkach poszczególnych epok, ani szukanie jakiejś żelaznej, jedynie słusznej i wszystko obejmującej logiki rozwojowej. Jeżeli jednak mamy konkretną muzykę Bacha, Mozarta i Beethovena, to chyba nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy mogli te twórczości porównywać, wskazując na podobieństw i różnice, i to bez mieszania w to Mahlera i Guns N' Rosses

 

Pozwól Piotrze, że zacznę od wspomnianego przez Ciebie Platona i Hegla w kontekście poruszanego tu przez Jakewa cały czas "Ducha" a skończę na muzyce i doprecyzuję kilka kwestii..

 

Wszelkie "Duchy", wędrówki idei przez całą historię i finiszowanie tego Heglem również i moim zdaniem jest bardzo grząskie a wręcz trochę niebezpieczne. Żeby zwolenników "Ducha" nie urazić pokrótce wyjaśnię dlaczego (skoro mimo wszystko na taki poziom abstrakcji zeszła dyskusja). Dla mnie nawet mistyczny stan który może towarzyszyć odbiorowi konkretnego dzieła muzycznego, czy generalnie doświadczaniu czegoś transcendentalnego - jest czymś subtelnym i bardzo indywidualnym. Postrzeganie świata w ramach jakiejś uporządkowanej konieczności dziejowej czy "wędrówki idei" lub jeszcze gorzej "wędrówki Ducha" - w którym partycypujemy doprowadził nieuchronnie do heglowskiego "Ducha-Absolutu". Tyle że u Hegla, na którym cały ten nurt bazował Absolut posiada "stadia rozwoju" (swoją drogą jak coś absolutnego może się rozwijać), a jego samoświadomość pojawia się na końcu cyklu rozwojowego, w momencie powstania refleksji ze strony człowieka (sic!). Człowiek i jego historia, człowiek i tworzona przez niego sztuka/muzyka jest zatem kolejną fazą w rozwoju Absolutu, przy czym to człowiek obdarzył go "świadomością". Miło - ale wiele kwestii tu nie gra, co rozliczyła odpowiednio historia i jak słusznie zauważył "drugi" Piotr - zaczyna to wszystko "oddalać się" od świata, zamiast do niego przybliżać.. i zjadać własny ogon.. Takie koncepcje Ducha i Absolutu doprowadziły zresztą do znanych przecież konsekwencji. Hegel i jego następcy uznali kolejne systemy filozoficzne wyłącznie za etapy drogi do idealizmu, na którym to miała się zakończyć historia filozofii. Doświadczenie z naszego punktu widzenia pokazuje jak bardzo się mylił i jaka entropia dzisiaj postępuje. Gdzie tu miejsce na "Duszę Świata" czy platońskie odbicia idei?

 

Owszem. Pewne idee (ale nie te doskonałe - platońskie) - stanowią określony porządek - bo nasze zbiorowe zachowania są w pewnym stopniu powtarzalne i przewidywalne. Na tym bazuje przecież historiozofia. Z tym że traktowanie jej w kontekście "Duszy Świata" i szukanie tam "wyższej idei Ducha" doprowadziło do reanimacji prowidencjalizmu, potem do różnych dziwnych i chorych pomysłów Augusta Cieszkowskiego, który twierdził że "zasadą bytu i historii jest idea czynu" potem "inna idea". Stąd już pół kroczku do marksizmu. Zresztą to nie jest tak, że "Absolut" czy jak napisałeś "postrzeganie świata w ramach jakiejś konieczności dziejowej" jest "równie stare co kultura ludzka". Jak wspomniał Piotr - są rejony świata dużo większe niż Europa, gdzie od dobrych 2500 lat sobie radzą bez tego. Wspomniany Buddyzm jest tutaj najlepszym przykładem.

 

A do Wagnera (tak na marginesie i częściowo w kontekście wypowiedzi "drugiego" Piotra) moim zdaniem należy podchodzić z dystansem i tyle. Piękna, gęsta, wizualna i teatralna muzyka, ciekawe pomysły historiozoficzne, niewiarygodne obrazowanie mega-silnych emocji, którymi bawił się jak puzzlami Wagner w swoim wielkim Labolatorium Uczuć w Bayreuth. Jazzy po jednej z lektur ciekawie napisał kiedyś że sam Wagner zdawał sobie sprawę z surrealizmu emocjonalnych stanów niektórych swoich bohaterów. Czasami obrazował własne lęki. Tu więc sztuka dla sztuki, gdzie indziej podstawianie lustra. Sporo tego. Ale brać wszystko na serio i robić z tego filozofię? Absurd. To tylko pewien teatr i konwencja. O tyle bezcenna że dzisiaj już się takich rzeczy i na taką skalę nie robi. Wagnerzyści raczej teoretyczne podbudowy traktują z przymrużeniem oka dzisiaj i fascynują się muzyką i magią dramatu muzycznego. Nie trzeba się oburzać na Romantyków. Wystarczy traktować ich z dystansem i czerpać to co wartościowe lub odpowiednio to "przewartościować" ;-) Tak jak przewartościowano Chopina i sprytnie "przemilczano" tu i ówdzie np. jego antysemityzm (inna sprawa, że antysemityzm w czasach Chopina i Wagnera był czymś bardziej powszechnym niż byśmy chcieli ;-)).

 

Co do muzyki, to mi nie chodziło o to, że zawęziłeś problem ewolucji muzyki, sprowadzając go do drogi od Bacha po Beethovena. Chodziło mi tylko o to, że moim zdaniem należy brać pod uwagę specyfikę tych epok i ówczesną retorykę, przy takich porównaniach, bo bez tego trudno będzie sprawiedliwie Bacha z Beethovenem porównywać i właśnie można niebezpiecznie wpaść "w szufladkowanie". Jeśli w okresie Baroku dramatyzm wyrażano za pomocą określonej figury retorycznej, to trudno żeby kantor z Lipska wyrażał go np. potężnymi trylami - jak robił to Beethoven. Monumentalna Missa Solemnis (notabene dla mnie osobiście jedna z ważniejszych i bardziej sugestywnych kompozycji Beethovena) zadziała ZAWSZE mocniej na dzisiejszego odbiorcę. Porównanie jej z dowolną mszą Bacha bez uwzględnienia języka i figur retorycznych siłą rzeczy wyjdzie "na korzyść" Beethovena. Kto bez odpowiedniej edukacji muzycznej "wysłyszy" zastosowane przez Bacha odważne nowinki w Pasji wg św. Mateusza? A przecież grzmoty IX symfonii LvB czy "Zmierzchu Bogów" Wagnera zrobią wrażenie nawet na kimś, kto klasyki nigdy nie słyszał. Stąd zasygnalizowałam tylko, że wskazując te podobieństwa i różnice w muzyce Bacha i Beethovena, warto uwzględnić że patrzyli na świat przez zupełnie inne "okulary", posługiwali się zupełnie inną skalą w wyrażaniu emocji, uwydatniali zupełnie inne rzeczy a co chyba ważniejsze - inaczej postrzegali dramatyczność w muzyce. Lully (oglądałam ostatnio nowego "Atysa" na DVD. Wspaniały!) może wydawać się przy takim porównaniu np. dramatyzmu w muzyce nijaki i gładko-marszowy. Tylko że Lully rozwijał muzyczne armaty w zupełnie innym kierunku niż Beethoven. Siłą wydaje się u niego zgrana kompozycja wielowymiarowych elementów a nie skupianie się na mocnym "pierwszym planie", efekcie lawy, multi-chórach czy potężnej kulminacji. Humoru u Lullyego też nie mniej niż u Mozarta, tylko znowu .. bez znajomości kontekstu i retoryki tego nie słychać i nie widać tak jak słyszymy to u Mozarta. Piotr zresztą znacznie więcej mógłby tutaj o Lullym i jego epoce napisać i pewne kwestie wielokrotnie zaznaczał. Lully to przykład oczywiście. Można zamiast niego podstawić Mozarta i odpowiednio inne argumenty. Stąd wyłącznie moja uwaga - że bez w/w kontekstu porównanie może siłą rzeczy wypaść nieadekwatnie... To nie oznacza że nie należy porównywać oczywiście ...Tyle że warto o tych kwestiach wspomnieć dla porządku ;-)

Pozdrawiam,

Ola

Odejdźmy od filozofów czy polityki i wejdźmy na poziom muzyki.

Trzy znane sonaty i co ciekawe - Rosjanin dobrze grający Beethovena! Nic dziwnego bo to Pletniew - dla mnie pianistyczny odpowiednik Shahama. Wszystko oczywiste, instrument wykorzystany do końca możliwości (technika jak to u niego nieeesamowita). Moim zdaniem jedno z niewielu ciekawych współczesnych wykonań solówek Beethovena na wielkich koncertowych mastodontach.

51uH11JOd6L._SS400_.jpg

Baardzo dobra i wbrew pozorom (Virgin) całkiem nieźle nagrana płyta.

Odejdźmy od filozofów czy polityki i wejdźmy na poziom muzyki.

 

Jestem za :-)

No i nie będę tutaj oryginalna, znów się powtórzę, ale trudno ;-)

 

Wielbicielom sonat LvB polecam Solomona, o którym kilka miesięcy temu napisałam więcej w wątku "Co wam gra w duszy". Bardzo wymowna interpretacja, bardzo unikalne brzmienie i przede wszystkim takie introspektywne, wielopoziomowe rysowanie i "cieniowanie" późnych sonat Beethovena. Wyjątkowo i unikalnie zagrał "Hammerklavier". Przy tempach wolniejszych niż u Kempffa czy Gilelsa, uzyskał w moim odczuciu większe napięcie, więcej koloru, imho ciekawy, głęboki efekt. Wyjątkowy pianista, jak już pisałam dwukrotnie zdeklasował w moich uszach i Kempffa i Gilelsa. Poza tym gra tak bardziej "luźno", zupełnie inaczej niż np. Kempff - przy którym ma się wrażenie że przestudiował i przeanalizował z każdej strony, każdy akord. Mniej sterylnie i bardziej "bogato" jeśli chodzi o brzmienie i smaczki. Dla mnie Solomon to było duże odkrycie :-)

 

Swojego czasu niemal wszystkie nagrania były do kupienia na ccd.pl

 

51G1jG2k2ZL._SL500_AA300_.jpg

 

51JUWtM3GaL._SL500_AA300_.jpg

Pozdrawiam,

Ola

Tak więc sonaty Pletniewa - op. 27/2, 53 i 57 to piękna tonalna grzebanina, parę ciekawych przetworzeń i wykorzystanie dynamiki (oryginał w końcu grał na pianoforte a nie klawesynie) przy oczywiście pilnowanym tempie. Pozostałe środki powodują że w/w sonaty nie ścinają głów na gilotynie ale pięknie wykorzystują resztki pozostałego nawozu techniki klasycznej. To nie późne sonaty z kompletnym odjazdem i próbami nowych reguł zachowania konstrukcji.

Na szczęście forma zawsze jest doskonała, jak to u Niemców nie zarażonych jeszcze ideologią.

Dużo uroku w jego konsekwencji.

Pletniew nigdzie nie traci kontroli, doskonale rozgrywa Beethovena - owszem, łatwiejsze jest to technicznie niż sajgony z II połowy XIX wieku ale i dużo lepsza, spójniejsza muzyka. Coś takiego:

2078589822_482e904704.jpg

Swoją drogą warto sobie posłuchać muzyki Franciszka Lessela o 10 lat młodszego od Beethovena, moim zdaniem zupełnie u nas niedoceniony; był uczniem Papy Haydna.

Droga Aleksandro

 

Sądzę, że jest czymś przeciw naturze ludzkiej obywać się bez jakiegoś scenariusza o postaci całościowej, a przekonanie, że na terenach na wschód od Europy scenariusze takie są nieobecne, jest zwyczajną nieprawdą. Zarówno Sumerowie i Persowie, jak i Hindusi mieli swoje eschatologie. W hinduizmie istnieje wiara w wędrówkę dusz, zaczynająca się od przedmiotów i poprzez rośliny i zwierzęta docierająca do ludzkiej postaci. Ostatnim etapem tej drogi jest wieczyste stopienie się z Brahmanem-Absolutem, a kresem kresów okazuje się kalpa – zniszczenie wszechświata, po którym powstaje wszechświat kolejny. Te kolejne wszechświaty są jak kolejne dni w życiu Brahmy, który nieustannie stwarza świat i podtrzymuje jego istnienie. Co zaś stoi za tym wszystkim jako ostateczna prawda, to „wie jedynie Brahma, a może i on nie wie”.

O tym, że mitologia babilońska jest pierwowzorem Starego Testamentu nie muszę chyba w tym gronie nikomu przypominać.

Osobna sprawa to Hegel. Jego system filozoficzny jest bardzo złożony, abstrakcyjny i w wielu punktach niejasny. By go trochę przybliżyć, zacytuję fragment swojej książki o dziejach ontologii.

 

Owa najwyższa ontologiczna rozgrywka, w rozumieniu Hegla polegająca na zabiegach Absolutu o zdobycie pełni wiedzy o sobie, realizuje się z kolei na mniej więcej trzech odrębnych etapach: Wyjściowo ma postać czystej logiki, czyli nauki o idei samej w sobie i dla siebie. W tym stadium Duch poznaje, co jest w ogóle możliwe, rozeznając antynomiczną postać bytu i określając pole własnego działania. Następny etap to filozofia przyrody, która w tej sytuacji wydaje się mimo wszystko istotna, aczkolwiek Hegel robi co może, by tego nie przyznać. W jej ramach idea przestaje być formą czysto logiczną i abstrakcyjną, przechodząc do działania: wyłania z siebie bezładny świat przyrodniczy i na tej pozbawionej logicznej spójności, nieeleganckiej drodze odnajduje swój obraz w innobycie, czyli tym, co zwykło się uważać za świat materialny, a co w istocie jest światem ducha, tyle że w jego najbardziej niedojrzałej postaci. Produktem finalnym tego procesu jest indywidualny podmiot, zdolny poprzez autorefleksję przezwyciężać nagi świat innobytowych zapośredniczeń, docierając do kluczowych sfer wolności, poznania i prawa. Na koniec, dzięki tymże podmiotom, zostawiwszy za sobą gąszcz innobytowych, jedynie zewnętrznych i bezładnych zależności, idea powraca do siebie, zdobytą po omacku wiedzę przekuwając w filozofię ducha – ostateczną postać samowiedzy. Jest to etap trzeci – droga ludzkiej cywilizacji; wędrówka nietrwałych indywidualnych jaźni, sprzęgniętych w daleko trwalsze społeczności i państwa, ku ostatecznej formie ponadindywidualnej – Idei Absolutnej. Mamy prawo przypuszczać, że aktem wieńczącym ten proces jest całkowite, absolutnie doskonałe poznanie samego siebie przez Ducha, które jest dokładnie tożsame z jego powtórnym przeistoczeniem się w czysty byt nie mający żadnej wiedzy o sobie.

Oto wielki kosmiczny paradoks Hegla – absolutne poznanie oznacza całkowitą utratę wiedzy. To właśnie sprawia, że pełnia bytu jest w sobie okrągła – nie ma początku i końca, nie jest drogą od punktu wyjścia do celu, ale wieczystym wirowaniem.

Pozbawiony czynnika czasowego (o czym nie należy ani na chwilę zapominać) poznawczy kłąb bytu, w sensie całkowicie umownym (o czym także należy nieustannie pamiętać) zaczyna zatem od czystej logiki, przechodzi następnie do przyrodniczego chaosu i kończy jako logika wcielona w podmioty. Kiedy na (umowny) koniec podmiotowość ta zespoli się, sięgając absolutności poznawczej, dozna ponownego przeistoczenia w czystą logikę. Raz jeszcze mamy zatem dialektyczną triadę, ulubioną figurę myślową Hegla, będącą w jego opinii najwłaściwszym obrazem zachodzących w bycie przemian. Jej nieustanne i wszechstronne działanie sprawia, że Wszechświat to wir – pogoń Absolutu za samym sobą. Nie jest to wszakże, jak już wspominałem, spektakl rozgrywający się w przestrzeni i czasie, a w każdym razie nie w tym sensie jaki się temu sposobowi opisu zazwyczaj przyznaje. Wszak logika, a już szczególnie Absolut, czasu i przestrzeni nie potrzebują. Zwłaszcza zaś przestrzeni, skoro, jak to słusznie ukazał Descartes, myśl jest nierozciągłej natury, a świat Hegla składa się przecież wyłącznie z myśli. Mogło by się tym niemniej wydawać, że bardzo specyficzny, jedyny w swoim rodzaju heglowski Absolut, jako poszukujący wiedzy o sobie i w tym sensie jakby mniej doskonały, powinien mieć przynajmniej czas, by móc tę wiedzę wydobyć, a może także mimo wszystko i przestrzeń, aby mieć również w czym własną swą nieskończoność objawiać. To jednak jedynie pozór. Nie darmo Kant pokazał jak pozbyć się czasu i przestrzeni z ontologii, a wcześniej Plotyn objawił pozaczasowy i nieprzestrzenny, a nawet pozabytowy sposób nadegzystencji Absolutu. Hegel nie zamierza być gorszy i chociaż nie zgadza się co do szczegółów ani z Kantem, ani z Plotynem, to także jego zdaniem byt sam w sobie jest bezkompromisowo nieprzestrzenny i bezczasowy. Całe to wirowanie, wszystkie te poszukiwania, mają w tym sensie charakter wyłącznie pozorny i okazuje się, że tak naprawdę Absolut jest wszystkimi swoimi stanami naraz, składając się przy tym w całości z czystego myślenia. Czasowe i przestrzenne ujmowanie jest charakterystyczne tylko dla skończonych i nietrwałych jego fragmentów, będących zaledwie swego rodzaju umownym etapem drogi Absolutu ku siebie, a prawdę powiedziawszy, z uwagi na tą ich skończoność, istniejących jedynie warunkowo, wyłącznie jako przejaw owych tak nam bliskich indywidualnych podmiotów. Czas i przestrzeń są ich abstrakcjami; ułomnym sposobem widzenia nieprzestrzennych i bezczasowych dialektycznych wcieleń.

 

To oczywiście tylko drobny fragment myśli heglowskiej, jego potężnej dialektyki Bytu i Nicości, ale mam nadzieję, że dający wyobrażenie o tym, w jaki sposób Absolut może się zmieniać.

Cieszkowskiego zostawmy w spokoju, bo jest tylko marnym naśladowcą bardzo skądinąd ciekawych filozoficznych przemyśleń Fichtego, prowadzących do koncepcji wolnego czynu. Natomiast buddyzm jako ucieczka przed światem rozumianym jako arena działania złej, kapryśnej i irracjonalnej woli, jest jak każdy dosłownie pojmowany eskapizm całkowicie bezpłodny, trudno zatem się dziwić, że wykorzystując koncepcję Fichtego przemienił go Nietsche w koncepcję woli mocy i doktrynę nadczłowieka, kogoś samoistnie wyznaczającego kryteria swoich działań.

Duch wędruje poprzez epoki, religie, kultury i społeczności, odciskając na jednostkach swe piętno. Przybiera różne formy, ale wciąż pozostaje sobą: pierwiastkiem myślowym i idealnym stojącym za postrzeganą zmysłowo rzeczywistością. W Biblii będzie Słowem obecnym u Boga i wcielonym w osobę Ducha Świętego. U Anaksymandra zyska postać sprawiedliwości przewijającej się przez odwieczną grę przeciwieństw, u Pitagorasa będzie liczbową harmonią wszystkich bytów, a u Platona hierarchiczną strukturą niezmiennych perfekcji, której nasz świat jest ruchomym obrazem. Czym jest u Hegla pokazałem powyżej, a w fizyce współczesnej przybiera domniemane postaci wielkiej symetrii E8, zasady istnienia wszystkich możliwych wszechświatów, matematyczności przyrody, czy zasady holograficznej. Wszystko to są mniej czy bardziej abstrakcyjne wizje czegoś transcendentnego, co tkwi u samych założeń istnienia i czego świat nasz jest wcieleniem. Duch ten może być rozumiany jako proces lub jako norma. Może mieć charakter najwyższej absolutności, a może też być czymś od absolutu podrzędniejszym, albo wręcz czymś wcielającym się w indywidualne jaźnie. Może też być, jak na przykład u Hegla, wszystkimi tymi rzeczami naraz. Duch, czyli transcendentny świat wartości, dla których świat materialny jest rodzajem emanacji, pozostaje osadzony w naszej kulturze lepiej od czegokolwiek innego, choć wielu nie zdaje sobie z tego sprawy. Ludzie miewają w tym względzie naiwne poglądy, uważając na przykład, że nauka wszystko wyjaśniła albo jeszcze wyjaśni i bardziej czy mniej już dowiodła, że żadnego Ducha nie ma. W tym samym czasie najtęższe naukowe umysły głowią się nad naczelną zasadą wyjaśniającą, zazdroszcząc Einsteinowi jego zasady równoważności, leżącej u podstaw ogólnej teorii względności, i zastanawiają co może oznaczać redukcja wektora stanu oraz czy przypadkiem nie jest ona dowodem na to, że świat nasz jest jedynie rodzajem wirtualnej projekcji.

To wszystko oczywiście nie znaczy, że należy popędzić do najbliższego kościoła i rzucić się krzyżem przed ołtarzem, albo że mamy zagwarantowane jakieś życie wieczne. Znaczy tylko, że naiwna była wiara twórców Koła Wiedeńskiego w możliwość zabicia metafizyki, a bezrefleksyjny materializm jest jedynie postawą głupców. Nawet jeżeli świat nie ma żadnego sensu, choć na to nie wygląda, to ten brak sensu staje się właśnie jego sensem i rzuca nas w objęcia tragicznej eschatologii.

Widzenie zdarzeń w obrębie pewnej narracji jest nam przydane z natury. Nie widać żadnego powodu, dla którego mielibyśmy porzucać ten sposób postrzegania w odniesieniu do naszych najszerszych perspektyw poznawczych. A czy taką narrację ogólną nazwiemy Duchem i Duszą świata, czy jakoś inaczej, to przecież jedynie kwestia terminologii.

Co do tego jakie to wszystko znajduje odniesienie do postaci Bacha, Mozarta i Beethovena, to już wcześniej napisałem chyba wystarczająco dużo. Oczywiście każdy z nich jest sobą i tkwi w swojej epoce, gdybyśmy jednak odrzucili wizję pewnego rozwoju środków wyrazu, którą możemy także po heglowsku nazwać poszukiwaniem przez Ducha własnego oblicza, niewątpliwie zubożylibyśmy nasze widzenie świata, nawet jeżeli co do szczegółów tego poszukiwania możemy mieć zdania odrębne.

Św.Augustyn, mój niedościgniony idol i przykład jednej z największych transformacji w historii, transformował się bez istotnego udziału muzyki. Zastanawiałem się czy jego Wyznania mogłyby być literackim odpowiednikiem sonat Beethovena. Choć starałem sam siebie przekonać do tego w dłuższych spokojnych rozmyślaniach, duch wciąż odpowiadał - nie to, nie to. Za mały ładunek teologiczny w sonatach Beethovena? Także wspaniałe dzieło Marka Aureliusza nie doczekało się skinienia. Za mało stoicyzmu w sonatach? Być może jakieś XIX-wieczne dzieło literackie, którego nie czytałem, koresponduje duchowo z sonatami Beethovena? Takie mam przeczucie.

 

Jak to jest że jednego człowieka transformuje Goldberg Variations Bacha, a drugiego nie muzyka Bacha tylko sonaty fortepianowe Beethovena, albo nie Beethovena tylko dopiero Mozarta? Piękno jest w każdym z tych dzieł, a obcowanie z pięknem ma zdolność transformowania człowieka.

  • Pokaż nowe odpowiedzi
  • Zarchiwizowany

    Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.



    • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

      • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
    • Biuletyn

      Chcesz być na bieżąco ze wszystkimi naszymi najnowszymi wiadomościami i informacjami?
      Zapisz się
    • KONTO PREMIUM


    • Ostatnio dodane opinie o sprzęcie

      Ostatnio dodane opinie o albumach

    • Najnowsze wpisy na blogu

    ×
    ×
    • Dodaj nową pozycję...

                      wykrzyknik.png

    Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
     

    Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
    Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

     

    Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

     

    Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

    Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat oraz na ukrycie połowy reklam wyświetlanych na forum.