Przegląd słuchawek wysokiego lotu
Wiele lat zżycia ze słuchawkowym światem, liczne odsłuchy i zakupy, życzliwa pomoc kolegów, ale także obojętność niektórych dystrybutorów – wszystko to składa się na treść i braki niniejszej relacji.
Będzie ona, mam nadzieję, z czasem uzupełniona, może już nawet niedługo, przynajmniej o słuchawki Ergo, których odsłuch mam obiecany, ale widoków na niektóre megagwiazdy słuchawkowego firmamentu, jak Stax Omega, Sony Qualia, czy AKG K-1000 są, prawdę mówiąc, żadne. Nie ma co jednak marudzić, zgromadziło się sporo wrażeń i porównawczego materiału, który pora przedstawić.
Rzecz podzielę na trzy części. Najpierw opiszę słuchawki, które miałem u siebie i których odsłuch w związku z tym był najrzetelniejszy. Będą to AKG K-701, Grado RS-1 oraz Sennheiser HD-600 i 650. Potem będzie o słuchawkach percypowanych jedynie na wspólnych odsłuchach – AKG K-501, Bayerdynamic DT-150, 880 i 990, Grado 325i oraz Sony MDR5000. Na koniec opiszę słuchawki udostępnione mi przez nieocenionego Graafa. Nie dlatego, że są gorsze, lecz dlatego, że są odmienne. Shure są douszne, a Fostexy mają studyjny rodowód.
Zatem do rzeczy. Opis w poszczególnych grupach ułożę według jakościowego przyrostu, czyli poczynając od najsłabszych podążę ku najlepszym.
Zaczynamy
AKG K-701
Ach, cóż to był za rwetes kilka miesięcy temu, kiedy się pojawiły. Słuchawkowi maniacy biegali jak oszalali z podniecenia, przeorywali Internet w poszukiwaniu jakiejkolwiek relacji i stali w długaśnych kolejkach po sklepach wysyłkowych, by wreszcie dosięgnąć nowego świętego Graala. A kiedy już go dopadali radosnemu mlaskaniu, cmokaniu z zachwytu i ogólnej euforii nie było końca. Konstruktor – firma AKG – też sobie nie żałował. Raklamował produkt jako przełomowy, nowatorski, wnoszący zupełnie nową jakość i ogólnie bezprecedensowy. Słowem, atmosfera była gęsta i nerwowa, jak chyba jeszcze nigdy w słuchawkowym światku. Mnie osobiście przekonał internauta Nick, który jest z zawodu muzykiem, a prywatnie zamożnym fanem słuchawkowego grania. Nick oświadczył ni mniej, ni więcej, tylko że słuchał wszystkich wybitnych słuchawek jakie tylko są i upatrzył sobie właśnie te. Taka rekomendacja wydawała się z możliwych najlepsza. Natchniony przez Nicka wrzuciłem temat na nasze Forum i w efekcie namówiłem kolegę Inżyniera na zakup. Inżynier był tak miły, że przysłał mi je wkrótce potem na odsłuch, za co raz jeszcze w tym miejscu serdecznie mu dziękuję.
Przyznam się, że nawet mi przez myśl nie przeszło, iż tego namawiania będę kiedyś żałował i że będzie mi z tego powodu głupio. Lecz cóż, świat myśli a rzeczywistość materialna nie do końca się pokrywają, co częstokroć skutkuje uczuciem zaskoczenia. I tegoż właśnie zaskoczenia doświadczyłem, gdy pierwszy raz rozmawiałem z Inżynierem przez telefon o jego nowym nabytku. Okazało się bowiem, że nie jest on wcale taki (nabytek, nie Inżynier) rewelacyjny. Przestrzeń – owszem – wspaniała, ale reszta już nie tak bardzo.
Kiedy zatem rzeczone AKG na koniec do mnie wreszcie dotarły z uczuciem niepokoju przymieszanego z nadzieją, że może jednak, wdziałem to osławione cudo na głowę.
Nim o tym, co usłyszałem, słów pierwej parę o ergonomii i jakości wykonania. Tu, na całe szczęście, nie ma się czego czepiać. Słuchawki są wygodne w stopniu wręcz rozkosznym i jedyne, co można im wytknąć, to spory ciężar. Uszy zostają objęte delikatnie i prawie bez uścisku, a dopasowanie do głowy, przynajmniej mojej, nie pozostawia nic do życzenia. Użyte materiały, w tym welur nauszników, wydają się bardzo porządne, a ogólna estetyka co najmniej zadawalająca. Jedynie biały kolor muszli przywodzi na myśl strój panny młodej, do którego bardzo by pasowały. Pięta achillesowa wielu słuchawek – przewód połączeniowy – wedle najnowszej mody jest doprowadzony do lewej muszli i dzięki temu mniej zawadza. Jest jednak dość cienki i na pewno można go zastąpić lepszym, co też znalazło odzwierciedlenie w internetowej ofercie kablarzy.
A teraz już o wrażeniach sonicznych.
AKG K-701 mają jedną cechę wybijającą się ponad inne: w pierwszej chwili wydają się bardzo dobre, by nie powiedzieć – zgoła znakomite, toteż z miejsca zostajemy do nich przekonani, choć niestety, tylko przelotnie. Bo tak – przestrzeń jest faktycznie rozległa; zwłaszcza pogłosy bardzo daleko się rozchodzą, a lekko przyciemniona tonacja to wrażenie przestrzenności jeszcze potęguje i wprowadza nastrój tajemniczości oraz plastyczności dźwiękowej. Do tego dochodzi atmosfera całościowego spokoju oraz poczucia wartości własnej, jaką te słuchawki usiłują nam o sobie wmówić. Wydaje się przeto, że pozostało nam jedynie zagłębić się w ich świat i odkrywać jego tajemnice. Zagłębiamy się wobec tego, zagłębiamy… I co? – I nic. Za sporej wielkości w łagodnych barwach utrzymaną fasadą niczego nie ma. Pustka. Czego doświadczyliśmy w pierwszych minutach słuchania, to jest już wszystkim, co słuchawki owe mają nam do zaoferowania. Ukryte prawdy, jeżeli nawet są, to okazują się raczej bolesne niźli rodzące fascynacje. Uświadamiamy sobie bowiem, że górna część pasma jest obcięta, a w każdym razie stłumiona w stopniu dalece irytującym, skutkiem czego instrumenty strunowe, dzwonki oraz trąbki wypadają mdło i nieprawdziwie. Jakąś rekompensatą mógłby być w tej dosyć ponurej sytuacji dół, który tak wielu słuchaczy bardzo sobie ceni. Nic jednak z tego. Jest go wprawdzie nieco więcej niż góry, ale o zachwytach nad jego klasą nie może być mowy. Okazuje się całkiem zwyczajny i bardziej przypomina dolny skraj średnicy niż rzeczywisty basowy fundament. Ma przy tym jaką taką rozdzielczość, ale do siły grzmotu i prawdziwego „panczu” jest mu daleko. Pozostaje zatem średnica i tu jest faktycznie najlepiej, nawet bardzo dobrze. Spokojna, z nieco wycofaną niemniej nader obszerną, a już zwłaszcza na boki, sceną, bardzo przy tym plastyczna i urokliwa. Całkowicie wyzbyta agresji, jakby melancholijna i z półuśmiechem. Słuchać można tak głośno jak tylko chcecie i żadna krzywda się waszym uszom nie stanie. Dźwięk jest gładki, kulturalny, nasycony barwą, lekko temperowany. Trochę jednak za wolny i cały wykonany wyłącznie z miękkich materiałów. Szczegóły wprawdzie istnieją, ale są wprasowane w tło dużo bardziej niż w jakichkolwiek innych drogich słuchawkach. Trzeba się dobrze napracować, by je połapać. W zamian obraz muzyczny jest bardziej jednorodny i całościowy. Szczególnie dobrze to się sprawdza w wielkiej symfonice. Wyjątkowo spokojny charakter brzmienia sprawia, że możemy dać potencjometrowi poszaleć, a niespotykana gdzie indziej wielkość sceny w połączeniu z niepowtarzalną aurą pogłosów, dobrze oddaną barwą i spójnością całego pasma, pozwala wędrować poprzez muzykę w poczuciu owładniającego nami piękna i audiofilskiej sytości. Jeżeli ktoś słucha takiej właśnie muzyki przede wszystkim, a wierne oddanie najwyższych rejestrów nie jest dla niego jednym z priorytetów, to te słuchawki ze wszech miar warte są rozważenia.
Gdybym miał odwołać się do porównań, rzekłbym, że brzmienie AKG K-701 ma charakter lampowy, lecz są to lampy z niestety zaledwie średnich pułapów lampowej magii. Czaru, lśnienia i fascynacji jest tu stanowczo zbyt mało. Potrzeba powstania modelu 801 a nawet 901 wydaje się oczywista. Może faktycznie powstaną? Oby.
Czy wobec tego ów urokliwy i mający swój styl, ale jednocześnie właśnie poprzez ten styl nieco powściągliwy, zogniskowany cały wokół średnicy i epatujący jedynie przestrzennością sposób prezentacji, jest dostateczną rekomendacją? Według mnie zależy to od temperamentu słuchającego, sprzętu towarzyszącego i przeznaczenia. Jeżeli ostrość i hiperrealizm was męczą albo w słuchawkowym systemie macie ich w nadmiarze, to AKG mogą się okazać znakomitym nabytkiem. Także ci, którzy słuchają muzyki głównie jako tła, albo komputerowi gracze powinni znaleźć w tych nausznikach wiernego druha. O miłośnikach wielkich składów orkiestrowych już mówiłem. Natomiast ci, którzy poszukują brzmień możliwie realnych, dosadnych, obficie faszerowanych szczegółami, bez nawet kroku w tył i jakiegokolwiek złagodzenia, powinni szybko brać nogi za pas. To w żadnym razie nie są słuchawki dla nich. A jeżeli kogoś nie ograniczają środki, to może też je u siebie wdrożyć na zasadzie uzupełnienia. Świetnie się na przykład nadają do słuchania na kacu.
Podsumowując: spodziewałem się całkiem czego innego i nie będę ukrywał, że się zawiodłem. Miałem nadzieję na faktyczny przełom, na najlepsze słuchawki dynamiczne w sensie absolutnym i spektakularny popis nowych możliwości technologicznych. Tymczasem są to słuchawki niszowe, z przeznaczeniem głównie do zadań specjalnych, w szczególności łagodzenia tego, co z natury swej jest już bardzo dosadne oraz kojenia zszarpanych nerwów. Niby w polskich realiach powinno to być jak znalazł, ale marzyłem o czym innym.
Sennheiser HD-650
Te słuchawki to, można rzec, protoplasta AKG. Także poprzedzone audiofilską wrzawą i obietnicami czegoś naprawdę wspaniałego, i także opisywane jako rzeczywiście takie. Pamiętam jak pierwszy raz je zoczyłem w salonie Media Markt i z miejsca wpakowałem na głowę, jako że były podłączone. I pamiętam uczucie wielkiego rozczarowania. To to ma być ten osławiony następca HD-600? Kpicie, czy pytacie o drogę? Zasmucony i zawiedzony, bo przecież jak każdy audiofil wypatruję postępu, ale jednocześnie nieco podniesiony na duchu faktem, iż nie muszę pchać się w koszta, powróciłem do swoich sześćsetek. Żona takim obrotem sprawy była wręcz zachwycona. Pieniążki wyda się mądrzej – czytałem w jej oczach. Znaczy się – na ubrania. Aliści tydzień później w tym samym Media Markcie znalazłem się z synem, który rzecz jasna nie przepuścił okazji ich posłuchania. Poszedł sobie a ja grzebałem w płytach, aż tu szarpie mnie za ramię i ciągnie, i każe iść słuchać „bo przecież są lepsze”. Ki czort – myślę – przecie żem już słuchał. Ale idę, bo spróbowałbym nie, i słucham, i faktycznie – grają całkiem inaczej. Tydzień brzdąkania na sklepowym wieszaku niepomiernie wzbogacił ich duszę. Dopadam łapserdaka w czerwonej bluzie, co to za głodową pensję obsługuje tam słuchawkowe stoisko i namawiam, by podpiął je w coś lepszego niż wspólne wyjście dla wszystkich słuchawek. Daje się przekonać i przytaszcza jakiś średniej klasy odtwarzacz ze słuchawkowym wyjściem. Słucham skupiony i doznaję impresji czegoś w rodzaju cielesności dźwięku, którą najwybitniejsi recenzenci określą potem mianem „fizjologiczności”. Ha, myślę, te ubrania, to kiedy indziej, i kupuję. Żona się obraziła.
Ładnych parę lat na tych sześćsetpięćdziesiątkach przesiedziałem i dobrze było, aż wybiła godzina staruszka CD Sony, wdepnąłem nieopatrznie na audiofilskie fora w poszukiwaniu porad, kupiłem w efekcie Cairna (choć początkowo chciałem NAD-a) i zaczął się wyścig zbrojeń. A wcześniej przez długi czas nie miałem wątpliwości, że 650-tki są znacząco lepsze od 600-setek. Ale kiedy już wszedłem w posiadanie Twin-Heada, a nawet jeszcze wcześniej, bo już kiedy odsłuchiwałem w domu branego pod uwagę Cayina, nadarzyła się sposobność porządnego porównania i odkryłem, że to 650-tkowe „ciało” jest w dużej mierze ukłonem w stronę sprzętu co najwyżej ze średniego pułapu, a z hi-endem nieco także zawadza. Dziwne, że tylu się na to nabiera i nawet skaczą do oczu, kiedy im się to powie. Ale sam też długo trwałem w tym błędzie, to co się będę innych czepiał.
Sennheiser HD-650 ciągnie, w odróżnieniu od AKG K-701, w dużej mierze skrajami pasma. Bas ma przy tym cokolwiek nadwymiarowy, toteż buczy jak trzmiel, co się wkurzył. Włazi ów bas na średnicę, tak ją przy tym opatulając, że rodzi się ową drogą to osławione „ciało”, wydudnione po trosze gdzie nie trza. Tak więc szczyptę nienaturalnie podbasowana średnica jest właśnie tąże „fizjologią”, rodem z recenzji napisanych pod natchnieniem budżetowych słuchawkowych systemów. I faktycznie, z tej klasy sprzętem Sennheiser HD-650 naprawdę potrafi się sprawdzać i dać namiastkę czegoś większego, czym w istocie do końca nie jest. Osobiście najdobitniej tego doświadczyłem słuchając go z Audio Note CD-1 i z Pro-Jectem. Wrażenie dźwiękowej magii było doprawdy silne. Napisałem „szczyptę” chociaż sam byłem onegdaj przekonany, że chodzi raczej o łopatę. Niemniej bardzo uważny odsłuch z nowymi lampami Full Music wykazał, że w istocie nie jest to ilość aż tak pokaźna.
Flagowe, skutkiem wymarcia elektrostatów, Sennheisery z sygnaturą 650 są od nowego flagowca AKG bardziej szczegółowe i dynamiczne. Scenę mają za to mniejszą, aczkolwiek może nawet równie głęboką. Pogłosy są szczuplejsze. Poprzez cienisty bas przebija się jednak migotliwa góra, a wszystkie dźwięki jakby się „srebrzą”. Ogólnie jest bardziej spektakularnie, a jednocześnie też niemęcząco. Jednak wokale nie mają całkowicie naturalnej postury, a sama muzyka skrywa się nieco za parawanem chytrego triku – owej sztuczki z wymrukiem. Rzekłbym, iż prezentacja „jak żywa” jest mimo to w większym stopniu ich udziałem aniżeli AKG i dlatego umieszczam je o stopień wyżej. Lecz na pewno „to nie jest jeszcze do końca to”. Wiecie, o czym mówię.
Wygodę oceniam na czwórkę z plusem, bo nie doskwierają nawet na długą metę, chyba że ktoś ma ucho w słoniowych rozmiarach i mu się pod nausznikiem całe nie skryje. Trochę jednak uciskają mózgownicę, jako że pałąk ma stały kąt ugięcia, niemniej spokojnie da się wytrzymać. Użyteczną cechą i wyróżnikiem jest kabel połączeniowy zakończony przy muszlach wtykami. To pozwala podmieniać go w mgnieniu oka, a oferta ewentualnych zastępców liczy trochę pozycji, śród których najsławniejszy jest Cardas. W wersji niesymetrycznej kosztuje taki cardasowy zamiennik około tysiąca złotych, a w symetrycznej drugie tyle. Podobno do brzmienia sporo wnoszą. Ja nie słuchałem.
Od AKG są Sennheisery nieco lżejsze, a wykonane z bardzo przyzwoitych materiałów. Nie rzucają się w oczy i niczego na myśl nie przywodzą. Porządnie zrobiona, ładna i solidna rzecz. Mają liczne grono wiernych wyznawców, którzy na słuchawkowych forach dostają szału, gdy im zwolennicy AKG wmawiają, że to one są naj. Jedni i drudzy oczywiście nie mają racji.
Sennheiser HD-600
Ten poprzednik 650-tek nigdy nie był okrętem flagowym, jako że narodził się jeszcze w czasach, gdy jego wytwórca produkował wykwintne elektrostaty. Mam gdzieś ulotkę dołączoną do niego, na której wyłuszcza się przewagi elektrostatycznych konstrukcji nad dynamicznymi. Pojęcia nie mam dlaczego Sennheiser zrezygnował z ich produkowania. Pewnie mniej na nich zarabiał, ale z drugiej strony sam sobie zaprzeczył i jeszcze do tego umniejszył prestiż. Nie powiem, że to wyłącznie jego sprawa, bo nie kogo innego jak nas przecież pozbawił przyjemności elektrostatycznego surfowania po dźwiękach, ale są jeszcze Staxy więc czort z nim. Właśnie, dobrze że są jeszcze Staxy, bo Audio-Technica też zrezygnowała z elektrostatów, a te Kossa były zawsze do bani.
Tak więc sześćsetki zaczynały dość skromnie, niemniej w rubryczkach audiofilskich czasopism stawiano przy nich od samego początku magiczny nick – „Hi-end”. Były najtańszym wyrobem opatrywanym tą etykietą, soczewkując siłą rzeczy na sobie uwagę słuchawkowych maniaków. Z czasem obrosły legendą; legendą – dodajmy – zasłużoną. Bo cóż, proszę szanownych czytelników, nabywamy wraz z tymi słuchawkami? Otóż właśnie taki mały hi-endzik. Nie ten wspaniały, wielkopański, mający w pogardzie koszty, ale taki na miarę finansowego wysiłku zwykłych ludzi. To bardzo cenne i, niestety, sporadyczne.
Kiedy je kupowałem były u szczytu sławy i kosztowały 1600 zł. Nie powiem, że o nich marzyłem, bo od wielu lat słuchałem elektrostatów Staxa, tych z pierwszego pokolenia, co to jeszcze potrzebowały zwykłego wzmacniacza, i nie tęskniłem za żadną odmianą. Wszystko jednak dobiega kiedyś kresu i mój Stax też uległ tej filozoficznej zasadzie. Membrany się wyświechtały, kable rozpadły i koniec – emeryturka. Nad następcą nie musiałem rozmyślać. Grado kosztowały wtedy 5500 zł, a nowych Staxów nawet jeszcze nie było. Przesiadka była bezbolesna. Prawda, dźwięk dynamicznego Sennheisera w porównaniu z elektrostatycznym wydawał się spowolniony, ale za to przestrzeń była lepsza i bas, i głębia, i plastyczność dźwięku. Bardzo było sympatycznie. Niemniej nie do końca. Kabel uległ po niecałym roku użytkowania wewnętrznej destrukcji i został wymieniony, zgodnie z warunkami gwarancji, wszelako po kolejnym roku powtórzył ten wybryk i zmuszony zostałem do wyłożenia 150 złotych. Jak na hi-end, nawet taki lilipuci, przyznacie, że to skandal. A potem nastały 650-tki i 600-tki powędrowały do komputera. Długo ich nie słuchałem w sensie muzycznym, aż wyskoczył odsłuch najpierw Cayina, a potem Twin-Heada. W obu przypadkach było to samo – starszy brat niespodziewanie pokonał renomowanego następcę. Może jedynie o włos, ale jednak. A wcześniej też przecież porównywałem, na Pro-Jectcie i integrze Sony, i wygrywały 650-tki. Cóż, życie jest trudne i łatwo o pomyłkę.
Na czym oparte jest to zwycięstwo? Na odrobinę większej przejrzystości i naturalności brzmieniowej, bo w pozostałych aspektach bracia są podobni. Dźwięk 600-setek jest sporo jaśniejszy i cokolwiek bardziej klarowny. To nieco podkreśla szczegóły i pozwala przeniknąć głębiej w muzykę. Odstawione na bok basowe turbodoładowanie 650-tek otwiera w dodatku sprzętowi wyższej klasy przestrzeń do rozwinięcia własnych skrzydeł i pokazania, na co go stać. A dostatecznie dobre CD i wzmacniacz same sobie radzą. Sześćsetki mają przy tym ową ostrość, która nie mieszka ani w AKG 701, ani w 650-tkach. To dobrze, bo prawdziwa muzyka bywa właśnie taka, niejednokrotnie nawet w stopniu prawie nieznośnym.
Jedyne czym następca z nimi zdecydowanie wygrywa, to oczywiście bas. Gdybyż ten 650-tkowy bas siedział grzecznie na swoim miejscu, byłby naprawdę swego rodziciela atutem. Lecz że rozciąga się także na średnicę, nieco ją przysłaniając, przeto jego przewagi nie są już tak chwalebne. Niemniej łatwo potrafię zrozumieć tych, którzy wolą słuchać 650-tek. Muzyka płynie z nich milej i ma ten specyficzny posmak, którego dodatkowym przymiotem jest trójwymiarowość oprawionego nim dźwięku. W efekcie doświadczamy czegoś podobnego do uaktywnienia efektów przestrzennych w karcie muzycznej komputera: dźwięk staje się bardziej dożylny.
Wszystko to sprawia, że wybór między 600, a 650 może być problemem nawet kiedy się je już ze sobą porówna. Najnormalniejsza rzecz gustu i jak wolisz – z basowym procesorem uprzestrzenniającym, czy bardziej sauté. Na ostro, czy w słodkawym sosie. Z większą wibracją, czy z mniejszą. Tego się nie da obiektywnie rozstrzygnąć, lecz jak dla mnie, to muzyka na 600-setkach jest odrobinę prawdziwsza, chociaż nie we wszystkich aspektach. Przestrzeń 650-tek jest bardziej spektakularna a wybrzmienia i pogłosy efektowniejsze.
W każdym razie mówcie, co chcecie, jak na swe czasy i swoją cenę Sennheiser HD-600 był i ciągle pozostaje znakomity. Nigdy nie będąc liderem od zawsze trzyma równą, wysoką formę i nikomu jeszcze nie pozwolił się ośmieszyć. W każdym aspekcie okazuje się co najmniej bardzo dobry i można go za to kochać. Im lepszy podstawicie mu sprzęt, tym więcej muzyki odda i to takiej, która potrafi zniewalać.
Jeśli zaś chodzi o ergonomię i budowę, to wszyscy wiedzą, że są to słuchawki z HD-650 w zasadzie identyczne i tylko kabel jest dużo gorszej jakości, ale tak samo można go z dziecinną łatwością wymieniać, także oczywiście na ten od sześćsetpięćdziesiątek.
Ostatecznie stawiam HD-600 na równi z HD-650 i daję im zwycięstwo tylko przez maleńkie wskazanie. Chociaż… słucham właśnie kiedy to piszę obu braci na zmianę w nowej lampowej kreacji Twin-Heada, co to poraża przejrzystością, jakością basu i szczegółami i coraz bardziej się waham. Chyba koniec końców – remis.
Grado RS-1
O ile w naszej części świata najsławniejszymi słuchawkami były przez lata opisywane chwilę temu HD-600, to za oceanem splendor taki stał się udziałem Grado RS-1. Sława, sława i jeszcze raz sława – to, można powiedzieć, ich rodowe zawołanie. Żaden audiofilski artefakt, może poza Orfeuszem, którego prawie nikt na własne uszy nie słyszał, nie może się z nimi pod tym względem równać. Pięć razy z rzędu wybierane audiofilskim produktem roku bez podziału na kategorie, są po dziś dzień chlubą amerykańskiego przemysłu audio. Czym sobie na to zapracowały?
Ich twórca – John Grado – właściciel nowojorskiej firmy specjalizującej się początkowo we wkładkach gramofonowych, miał podobno wizję, czy może raczej pragnienie, stworzenia słuchawek grających prawdziwie żywym dźwiękiem. Stać to się miało pod wpływem koncertu jakiegoś tenora, który tak go urzekł, że nie mógł potem przejść do porządku nad niemożnością odtworzenia go sobie z nagrań w dostatecznie autentycznej postaci. Jak to tam naprawdę było wiedzą diabli i sam John, lecz w każdym razie w jego firmie powstały słuchawki mające takim oczekiwaniom wychodzić naprzeciw. Pierwsza wersja, prawie równie legendarna, nosiła sygnaturę HP-1 i ujrzała światło dnia w 1991 roku. Jej następca, bohater niniejszej recenzji, pojawił się w roku 1997, kiedy zaś piszę te słowa światem słuchawkowym wstrząsają paroksyzmy narodzin nowego władcy – Grado GS-1000. Nim się jednak pojawi okazja jego opisania upłynie jeszcze w Wiśle nieco wody, pozostańmy przeto przy ustępującym królu.
Grado RS-1 miały być zatem z założenia narzędziem do sprawiania żywej muzyki i założeniu temu chyba w dużej mierze podołały. Właśnie mam je na uszach i odtwarzany z płyty Cat Stevens jawi mi się całkiem realnie, a już na pewno dużo realniej aniżeli za pośrednictwem wszystkich słuchawek opisywanych wcześniej. Stoją za tym w pierwszym rzędzie dwie cechy – RS-1 grają dźwiękiem bliższym i nieporównanie bardziej szczegółowym. Palce muzyka na strunach są dzięki temu nie tylko w ogóle obecne, ale istotnie niemal prawdziwe, a łapany przez barda oddech należy do rzeczywistego człowieka oddalonego o parę kroków. Odczucie fizycznej obecności jest przemożne. Zarazem barwa dźwięku jest też niemalże doskonała, choć można jej zarzucić odrobinę zbyt suchą fakturę. Nie jest to zatem, by użyć porównania, dźwiękowe malarstwo olejne, tylko najwyższej jakości pastela. Wyrazistość kreski nie ma przy tym równych sobie pośród słuchawek krążących między zwykłymi ludźmi. Inną wybitną właściwością jest umiejętność połączenia głębokiego basu z krystaliczną czystością sopranów. To właśnie tej umiejętności brakuje sennheiserowskim 650-tkom. Coś jednak za coś. Następstwem tak precyzyjnego rozdzielenia jest owa suchawa średnica, którą można odbierać jako cokolwiek za ostrą. W efekcie Grado RS-1 bywają kapryśne dla urządzeń towarzyszących. Potrafią pięknie zagrać z odtwarzaczem przenośnym i podziękować za współpracę nawet drogiemu wzmacniaczowi, jak to było choćby w przypadku Vincenta. Kiedy już jednak znajdą się w odpowiednim towarzystwie umieją prawdziwie zachwycać. Z moich i nie tylko moich doświadczeń wynika, że wzmacniacz powinien być raczej lampowy. A odtwarzacz? Cóż, po prostu jak najlepszy. Jego kolorystyka nie ma przy tym większego znaczenia, bo jeśli rzeczywiście jest dobry, to jak pokazała Wadia 861, może grać jasnym dźwiękiem i będzie znakomicie.
Obiegowa audiofilska opinia głosi, że RS-1 są stworzone nade wszystko do rocka. Rzeczywiście, bardzo mocny i wyjątkowo jak na konstrukcję dynamiczną szybki bas w połączeniu z fenomenalnym oddaniem dźwięku gitary i znakomitą wokalizą, czyni z nich rockowego geniusza. Ta sama obiegowa opinia powiada dalej, że jazz, blues i w ogóle wszelkiej proweniencji muzyka rozrywkowa, a także kameralistyka, muzyka chóralna i organowa, równie znakomicie na nich wypadają. Zastrzeżenia mieć można natomiast do reprodukcji wielkich składów symfonicznych. Zwłaszcza przestrzeń – powiadają krytycy – jest zbyt mała, by oddać potęgę szarżującej orkiestry. Należy przeto za oceanem do dobrego audiofilskiego tonu posiadanie prócz Grado także jakichś słuchawek do symfonicznych przeznaczeń. Jakich, to już kwestia gustu – w grę wchodzą najwyższe modele Sony, Audio-Techniki, Sennheisera, Bayerdynanica, a ostatnio oczywiście także najnowsze sztandarowe dzieło AKG. Co ja mam w tej sprawie do powiedzenia? Cóż, faktycznie, ostrość Grado w przypadku paru tuzinów smyczków może być męcząca i nie pozostaje nic innego, jak wypróbować na sobie. Natomiast co się tyczy przestrzenności, to mam wrażenie, że chociaż rzeczywiście mniejsza w porównaniu z na przykład AKG (aczkolwiek na pewno nie ułomna, ani nawet mała), scena ta jest w istotnej mierze uzupełniana i wzbogacana nadzwyczajną wprost szczegółowością oraz magiczną złudą realizmu. Atmosfera muzycznej prawdy nie ma tu sobie równych – wszelkie skrzypnięcia, pogłosy, cała ta koncertowa otoczka, tudzież na równi oczywiście sama muzyka, są jedyne w swoim rodzaju. Tylko za pośrednictwem Grado uczestniczymy w dziejącym się naprawdę spektaklu, mimo że średnica mogłaby być bardziej wilgotna, nasycona i potężna, a dźwięk nieść się dalej. Lecz skroś tych ułomności w dalszym ciągu członkowie orkiestry właśnie tu są najbardziej realni i tylko tutaj mamy do czynienia z prawdziwymi ludźmi i prawdziwymi instrumentami, a nie z rzeczywistością nagraniową.
Dochodzimy tym samym ponownie do miejsca indywidualnego wyboru dyktowanego gustem. Jeżeli wolisz obraz bardziej homogeniczny i epatujący potęgą, choć jednocześnie konturowo nieco zatarty i w gruncie rzeczy mało prawdziwy; pozostający czymś tylko umownym i jawnie sztucznym (aczkolwiek mimo to pięknym), to rzeczywiście można sobie uzupełnić Grado jakimś symfonicznym matadorem. Osobiście takiej potrzeby nie odczuwam, ale mogę ją łatwo pojąć i oczekuję od ich następcy w pierwszym rzędzie postępu wycelowanego właśnie w tym kierunku. A jak słychać z pierwszych relacji nausznych świadków, nie są to oczekiwania bezpodstawne i nadzieje płonne. Relacje pozostają zgodne, nowy król będzie miał dużo potężniejszą armię i zniewoli nas jeszcze bardziej. Lecz póki co oddajmy hołdy staremu, bo jest mu za co bić pokłony.
Pamiętam jak pierwszy raz słuchałem wyrobu marki Grado. Były to SR-325. Miałem ze sobą HD-600 i z dumą doszedłem do wniosku, że są bezdyskusyjnie lepsze. Ale potem kolejny raz skrzyżowałem drogi z tą marką, gdy poszukiwałem dla syna czegoś stosownego do jego przenośnego odtwarzacza. Wyczytawszy, że najznamienitsze w tej roli są Grado SR-60 nie omieszkałem spróbować – i faktycznie, spisały się wybornie. Grały tak wciągająco, że aż musiałem sprawdzić, jak wypadną w porównaniu z HD-600 na stacjonarnym sprzęcie. Sennheiser wprawdzie z tego porównania wyszedł obronną ręką, ale intuicyjnie czułem, że jego bezlitosny morderca czai się na szczytach oferty Grado. Tak się złożyło, że jakiś czas potem kupiłem odtwarzacz CD u polskiego tejże marki dystrybutora i nie był bym sobą, gdybym przepuścił okazję wydębienia od niego RS-1 na odsłuch. Zmiękczony komercyjnymi relacjami ostatecznie uległ i przysłał je do Krakowa.
Na konfrontację zabrałem obu braci – HD-600 i 650. Nie miałem wielkich nadziei na ich zwycięstwo, ale na coś w rodzaju remisu, jak najbardziej. Porażka okazała się tym boleśniejsza. Nawet nie chcę do tego wracać. Dostałem takiego audiofilskiego łupnia, jak nigdy wcześniej ani później. Ta przerażająca realność, zalew szczegółów, szybkość dźwięku, siła basu. Słowem – odlot. Chory z tego mitingu wracałem, chory na Grado. I chociaż już od dawna je mam, jeszcze mi całkiem nie przeszło. A tu teraz ten następca niespodziewanie z niebytu się wygramolił i grzmi o zakup. 1250 dolarów diabli wezmą jak nic. I nie ma ratunku. A miałem kupić Audio-Technicę. Trudno, poczeka.
Wracając do RS-1. Pisałem już o ich właściwościach użytkowych i konstrukcji, lecz że sporządzam całościową opinię, rzecz trzeba powtórzyć.
Te słuchawki są jak na obecną ofertą jedyne w swoim rodzaju, bo stylizowane na klasyczny model, pamiętający jeszcze czasy przedwojenne. Jednym słowem - styl retro. Z założenia mają tu iść w parze pozorna prostota z autentyczną funkcjonalnością. Prostota jest autentycznie pozorna. Metalowy pałąk, mający nader użyteczną zdolność regulacji kąta ugięcia (o czym w innych słuchawkach możemy sobie tylko pomarzyć), obszyto prawdziwą skórą. Na jego końcach najwyższej trwałości plastikowe mocowania obejmują metalowe pręty, zakończone z drugiej strony obejmami muszli, wykonanymi z tego samego plastiku. Plastik ów jest tłoczony na miejscu u producenta za pomocą jednotonowej maszyny wtryskowej Van Dorna. Żadnego klejenia, jakość absolutnie topowa. Same muszle są zaś z mahoniu, znanego z wyjątkowych właściwości akustycznych.
Drewniane muszle w hi-endowych słuchawkach spotykamy, mówiąc nawiasem, dość często; stosuje je z powodzeniem Audio-Technica, a Sony użyło ich w swych kultowych, owianych audiofilską legendą boskiej średnicy R-10. Podobnie Sennheiser zastosował onegdaj drewniane muszle, choć w tylko jednym swoim wyrobie, za to jakim - Orfeuszu. I nic dziwnego - prawdziwe instrumenty muzyczne też robi się z drzewa. Plastikowy Stradivarius? Wolne żarty.
Te mahoniowe muszle Grado RS-1 cyzeluje ręcznie zegarmistrz z właściwą dla swego fachu precyzją, opatrując je firmowym logo. Skrywają cewki z miedzi UHPLC (ultra-high purity, long cristal). Ultra czysta miedź długokrystaliczna o długim okresie leżakowania jest też zastosowana w kablu słuchawkowym. Lecz mimo iż tak wytwornie faszerowany, kabel ów jest z pewnością najsłabszym punktem wyrobu. Za cienki, niedostatecznie i nieelegancko zaizolowany, podatny na trwałe zagięcia i beznadziejnie połączony w kształcie litery Y, trójnikiem o źle dobranych skosach i niezadawalającym zabezpieczeniu wychodzących z niego żył przed mechanicznym zużyciem. Jakby tego było mało, RS-1 są wyjątkowo dobrze zabezpieczone przed owego kabla wymianą. Cewki trwale zespolono z muszlami klejem, który trzeba z chirurgiczną precyzją wydrapać, aby się dostać do wnętrza. Nikt się tego profesjonalnie nie podejmuje. Jedynie firma HeadRoom oferowała kiedyś taką usługę, ale już nie oferuje. Szkoda to wielka, bo w profesjonalnej wersji, zwanej PS-1, kleju nie ma i wymiana kabla jest dziecinną igraszką. Efekty takiego zabiegu po zastosowaniu kablarskich topów są podobno znakomite. Ale nie dalej jak wczoraj dotarła do mnie dobra wiadomość – Grado we współpracy z firmą Moon Audio wzbogaca swoją ofertę o model RS-1 wyposażony od nowości w kabel symetryczny. Szkoda tylko, że nie będzie przeróbek. Są zbyt ryzykowne.
Na koniec funkcjonalność. Najbardziej uderzają dwie właściwości. Przede wszystkim słuchawki są wyjątkowo lekkie. Takie na przykład Sennheisery to przy nich istny worek cementu na głowie. Cisną, ciążą - no męka. Stokroć wolę Grado. Cecha druga, to nauszność. Po odpowiednim rozgięciu pałąka nacisk staje się prawie niewyczuwalny, a nie zamknięte małżowiny nie pocą się, w czym pomaga zmyślna szorstkość i wyprofilowanie samych nauszników. Pozornie nieprzyjemne w dotyku i do tego twarde, w użyciu okazują się znakomicie zdawać egzamin przy długich odsłuchach. Jak dla mnie stanowią wielki plus. Niemniej dla wielu osób rozwiązanie nauszne jest nie do zaakceptowania. Pozostaje faktem, że nawet leciutko uciskane małżowiny potrafią po dłuższym czasie trochę rozboleć. Zdaniem niektórych idąca w ślad za nausznością mniejsza odległość między błoną bębenkową a membraną skutkuje także niedostateczną przestrzennością samego dźwięku, o której była już mowa. W każdym razie nowy model flagowy jest już konstrukcją wokółuszną. Podobno jest tak wygodny, jak żadne inne słuchawki, a przestrzeń ma wręcz nieprawdopodobną. Się pożyje, się posłucha.
Kończąc część pierwszą relacji pozwolę sobie jeszcze przytoczyć kilka cytatów z prasy audio na temat opisywanych przeze mnie słuchawek. Pozostawię je bez komentarza.
Maciej Stryjecki o Sennheiser HD-600
„Ich cechą dominującą jest przejrzystość dźwięku. Od pierwszej chwili wiadomo, że wręcz nieprawdopodobna.”
„Jeżeli miałbym określić brzmienie 600 jednym słowem, bez wahania powiedziałbym – precyzja.”
„Bas jest szybki, niesłychanie punktualny, co nie przeszkadza mu jednak schodzić bardzo głęboko, z mocą odczuwalną przez skórę.”
„HI-FI i muzyka” nr 3-2004
Maciej Stryjecki o Sennheiser HD-650
„Zmiany zaszły głównie w średnicy. W HD-600 była ona rozjaśniona, tutaj natomiast jest cięższa i bogatsza w niższe składowe, przez to bardziej wypełniona i chciałoby się powiedzieć: ”fizjologiczna”.
„650 pokazują w niższej średnicy dużo więcej barwy i szczegółowości.”
„Fortepian na HD-650 jest ewidentnie lepszy.”
„HD-650 grają dźwiękiem pełniejszym, cięższym…”
„HI-FI i muzyka” nr 3-2004
Wojciech Pacuła o Sennheiser HD-600 i HD-650
„HD-600 miały piękny bas, wzorcową dynamikę i wybitnie czystą górę. Nie miały jednak jednego…z powodu ich nadzwyczajnej detaliczności, nie dało się ich ze spokojem słuchać dłużej niż przez godzinę. Nowy model jest pod tym względem inny – zachowując wszystkie zalety swego protoplasty, dodaje do tego fantastyczną, lekko „przypaloną” górną średnicę, która sprawia, że muzyka komunikuje się bezpośrednio z naszymi emocjami, bez pośrednictwa rozumu.”
„AUDIO” nr 5-2004
Nie wiem kto o Grado RS-1
„Po założeniu RS-1 natychmiast można było poczuć ciepło i otwartość dźwięku. Gdy porówna się je do innych słuchawek, niezależnie od ich ceny, to wpada się z zdumienie. Grado RS1 są niezwykłe. To co do tej pory uważało się za wrodzone ograniczenia słuchawek jak gdyby przestaje istnieć. Największe uznanie budzi przede wszystkim przestrzenność i pełna emocji naturalna plastyczność dźwięku. Brzmienie można odebrać jako odrobinę zaciemnione, ale nie do końca jest to prawdą. Bas jest doskonale kontrolowany i naturalnie wybrzmiewa. Neutralna średnica sprawia, że głosy są autentyczne jak nigdy dotąd. Soprany są po prostu wzorcowe. W towarzystwie równie szlachetnej elektroniki RS1 pozwolą odkryć mnóstwo niuansów i smaczków z istnienia których nie zdawaliśmy sobie dotąd sprawy.”
„Są to jedne z najlepszych słuchawek na świecie.”
„HI-FI i muzyka” nr 10-98
Tytułem formalnego uzupełnienia napiszę, że odsłuch wszystkich słuchawek odbył się w oparciu o system:
- Tuningowany CD Cairn Soft Fog V2. (Drugie trafo, zegar LC Audio, kondensatory Black Gate i OsCon, lepsze gniazda RCA i zasilające.)
- Wzmacniacz słuchawkowy ASL Twin-Head Mark III, także poddany tuningowi. (Zmienione wszystkie lampy, w tym 2A3 na Full Music, kondensatory Auricap w torze zasilania, rezystancja 1,8 zamiast 2,5 kilo Ohma, potencjometr Alps „40 mm”, ceramiczne podstawki lamp, wtyk słuchawkowy Neutrik, lepsze gniazda RCA i zasilające.)
- Interkonekt Tara Labs Air1 1,5 m.