Chuck Mangione - Tarantella
The Legend of the One-Eyed Sailor czyli
"ZE ŚMIERCIĄ OKO W OKO"
Był rok 2019. Piękny lipcowy poranek. Andrzej nie czuł się tego dnia dobrze. Właściwie od miesięcy czuł się źle, ale okłamywał siebie, że nic mu nie jest i że to przejdzie. Chociaż lekarz w przychodni przekazał mężczyźnie informację, że wyniki badań kontrolnych po przebytej operacji pogorszyły się i to znacznie oraz że Andrzej powinien pojawić się w szpitalu możliwie jak najszybciej. Rodzinie nic nie powiedział. Bał się. Z odważnych spraw skonsolidował dwa kredyty - mieszkaniowy i na budowę dużego domu z pięknym ogrodem - w jeden duży. Ubezpieczył się na życie, że w przypadku nagłej śmierci lub powikłań po leczeniu szpitalnym bądź ambulatoryjnym, współmałżonek otrzyma bardzo duże odszkodowanie.
Ból był już tak wielki, że nie było innej drogi. Tylko szpital. Lekarze i sam pacjent dość często wypowiadali wtedy słowo "morfina".
***
Miesiąc później...
Andrzej kolejnej operacji nie wytrzymał. Organizm poddał się. Małżonka Ewelina miała czas przygotować się na taką ewentualność. Gorzej z dziećmi. Jak im wytłumaczyć, że zabrano im ojca...
Wdowa chciała spełnić oczekiwania swojego męża. Dobrze pamięta jak Andrzej niejednokrotnie mówił, a wręcz krzyczał podniecony "O! Ewelinko, posłuchaj! To chcę żeby zagrali na moim pogrzebie!". Nie dało się nie pamiętać, bo akurat tę płytę winylową miał zdublowaną i drugi egzemplarz w ramce wisiał na ścianie w salonie. Druga rzecz, to to, że Andrzej miał w zwyczaju puszczać bardzo głośno utwory, które naprawdę uwielbiał. Zestaw audio miał pieczołowicie zestawiony i granie z głośnością stu dziesięciu decybeli zachowując klasowość brzmieniowa, nie stanowiło żadnego problemu.
Ewelina zamówiła orkiestrę dętą strażacką, ale gdy muzycy posłuchali, co ich czeka, co mają do zagrania, początkowo trochę się przerazili, ale uznali to za pewnego rodzaju nobilitację i wyzwanie. Postanowili zwielokrotnić swoje szeregi, próbując zbliżyć się ilością muzyków do oryginału. Poprosili o wsparcie kilkunastu przyjaciół i ogólnie muzyków instrumentalistów z pobliskiej filharmonii. Zastanawiali się też, kto zagra motywy przewodnie i solówkę na skrzydłówce, a kto na saksofonie sopranowym, a z pozostałymi problemami dadzą sobie radę. Mieli tylko pięć dni na próby.
***
Kilka dni później...
Był to piękny słoneczny dzień. Na pogrzeb przybyło dużo ludzi. Andrzej był uczciwym i ogólnie lubianym człowiekiem. Uwielbiał nieść pomoc innym. Nie miał wrogów. Kto by pomyślał, że to początkowe zakłucie w prawej dolnej części jamy brzusznej w kilkanaście miesięcy odmieni na zawsze los rodziny Witkowskich...
***
- Jasny gwint, co jest grane? Jak tutaj ciemno!!! I duszno! Głośno pomyślałem. Nigdy nie doświadczyłem takiego stanu rzeczy. No, może wtedy w roku dwa tysiące pierwszym w lipcu na Mazurach jak opływaliśmy dwa duże jeziora dwoma żaglówkami w towarzystwie koleżanek ze studiów. Ech, jedna (Ewa miała na imię) była naprawdę śliczna. Miała niesamowicie kształtny tyłeczek i szalenie zgrabne nogi. Co prawda kompletnie nie potrafiła gotować, ale to nie był problem. Nauczyłbym ją jak odcedza się ziemniaki bez używania durszlaka, albo jak zrobić dobrą sałatkę grecką. Ale chodziło mi o żaglówkę i o miejsca do spania, tzw. "trumny" - dwie bardzo ciasne, ale długie wnęki boczne, w których wygodny sen był raczej niemożliwy. Ale kto z nas szukał wtedy wygód? Ale z Ewą mógłbym się wtedy ożenić. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Odrzuciła moje zaloty. Z tego co mój przyjaciel Maciek mi opowiadał, w głowie miała wtedy bogatych atrakcyjnie zbudowanych i mocno opalonych szpakowatych pięćdziesięciolatków jeżdżących Ferrari, Porsche lub Koenigsegg.
- Cholera jak tu ciemno! - wyciągnąłem ręce przed siebie i dopiero wtedy zorientowałem się, co się wydarzyło. Otóż nie mogłem wyprostować rąk, bo przede mną była ściana, jakby z drewna. Zamarłem ze strachu! Pachniało świeżym drewnem. To był chyba dąb, ale nie byłem w stanie o tym się przekonać, gdyż naprawdę było ciemno. Postanowiłem krzyknąć.
- Ludzie, ratunku! - wrzasnąłem, a raczej chciałem wrzasnąć, jednak byłem osłabiony i usłyszałem w tej specyficznej akustyce, że będzie ciężko i chyba nikt mnie nie usłyszy. Przeraziłem się! Gdzie ja jestem?!? Przeróżne myśli chodziły mi po głowie. Myślałem, że może śnię. Ale nie śniłem. Wiele płyt z kolekcji bym oddał, żeby wtedy móc zasnąć.
Nagle, po około pięciominutowej ciszy ktoś miarowo zaczął uderzał w bębny. Wieko trumny nie było jeszcze zasypane ziemią. To był ten czas, kiedy to trumna jest już spuszczona za pomocą dwóch lin w dół, a na górze, na płaską konstrukcję z desek kładzie się najpierw zieloną wykładzinę, a na nią dopiero kwiaty, wieńce i zabiera je dopiero po zakończeniu ceremonii. Andrzej rozpoznał pierwsze takty miarowo wybijane przez werbel. Nie był to jeden werbel, a aż cztery werble grane jednocześnie. Ewelina zadbała żeby wybrane trzy utwory z płyty "Tarantella" Chucka Mangione zostały zagrane perfekcyjnie, z pietyzmem tak, jakby Andrzej sobie tego życzył.
- Co się dzieje?!? - próbował wykrzyczeć Andrzej. Jednak poczuł, że te wszystkie wołania o pomoc nie dają skutku. Dotarło do niego, że czeka na swoje ostatnie "spotkanie". Przez głowę zaczęły mu się przewijać przeróżne myśli, głównie wspomnienia z lat dziecięcych i młodości. Te miłe i te mniej przyjemne. Jak miał trzy lata i został potraktowany szerokim brązowym skórzanym pasem oficerskim swojego taty tylko dlatego, że nie dojadł kaszki manny, a właściwie ulało mu się pod koniec jedzenia i pobrudził ojcu świeżo wyprasowaną koszulę. Czy gdy jeździł do swoich drugich dziadków na Kujawy i ciągle tylko słyszał - "Andrzejku, zostaw, nie rusz, to dla Marzenki", a chodziło o kilka plastrów szynki kupionych u pobliskiego rzeźnika, które mogła zjeść tylko chorowita Marzena, starsza kuzynka Andrzeja. On to doskonale pamięta. Nigdy nie był traktowany równo. Zawsze to "ten drugi", a najlepiej jak to koło u wozu, czyli "piąty".
Po około minucie czasu orkiestra zaczęła grać głośniej. Utwór "Legend of the One-Eyed Sailor" był ulubionym numerem Andrzeja. Rozpoznawał nuta po nucie, fraza po frazie. Było mu przykro, że nie zdążył pożegnać się z dziećmi i Eweliną. Przekonywał ich że wróci, że operacja uda się, że mamy XXI wiek i medycyna może już praktycznie wszystko. Przypomniał sobie jak w czwartej klasie podstawówki w poniedziałek o ósmej rano wychowawczyni weszła do klasy. Miała smutny wyraz twarzy, rozmazany odrobinę makijaż. Niektórzy uczniowie domyślali się, o co może chodzić, bo od piątku o niczym innym nie mówiło się na dzielnicy, tylko o dziewięcioletniej Joasi, która przestraszona przez sprawującą nad nią opiekę rodzicielską - starszą o około piętnaście lat siostrę i jej o dziesięć lat starszego partnera życiowego - wyskoczyła z okna dziewiątego piętra w bloku. A chodziło o kiepskie oceny w szkole. I że jeśli podczas zebrania z rodzicami, okaże się, że dziewczynka okłamała swoich opiekunów i jednak dostała kilka dwój z języka polskiego, matematyki lub fizyki, to zbiją ją na kwaśne jabłko. Joasia napisała list do najlepszej swojej przyjaciółki Agnieszki i wyjaśniła dlaczego nie chce już dłużej żyć. List pozostawiła na parapecie.
W tym momencie Andrzej rozpoznał pierwsze takty utworu "Bellavia". Przez chwilę, dosłownie przez chwilę zapomniał o swej beznadziejnej sytuacji i poczuł chwilowe ukojenie, a może nawet podniecenie. Ale na krótko.
Oczy wychowawczyni zrobiły się wilgotne. W dzienniku lekcyjnym na lewej zakładce z nazwiskami i imionami widać było dość grubą poziomą granatową kreskę zrobioną długopisem, od linijki. Jedna osoba z dziennika została z niego wykreślona.
Nagle powiedziała łamiącym się głosem:
- Moje drogie dzieci, chciałam Wam powiedzieć... że... Chciałam Wam powiedzieć... że...
Minęło dobre dziesięć sekund. W tym czasie w klasie nastąpiła grobowa cisza, do tego stopnia, że słychać było buczenie transformatorów elektrycznych w stacji redukcyjno-rozdzielczej za oknem klasy.
- Joasi już z nami nie ma. - rzekła nauczycielka.
- Co się stało? - zapytał Rafał, który co prawda często o coś podpytywał, ale teraz najprawdopodobniej o niczym nie wiedział, albo wiedział i w ten sposób rozładował napięcie emocjonalne.
- Joasia jest już w niebie. - odparła załamanym głosem wychowawczyni, po czym zapłakała i wyszła z klasy, a po chwili po niej zapłakało kilkoro uczniów. Andrzej nie zapomni tego dnia do końca życia...
Niespełna czterdziestoletni mężczyzna od ponad trzydziestu lat wszystko to pamięta, ze szczegółami. Jest wściekły do tego stopnia, że trzy razy mocno uderzył czołem o wieko. Zrobiło mu się jasno przed oczami. Najprawdopodobniej stracił wtedy przytomność.
Ocknął się po kilku chwilach. Ujrzał przez oczami uśmiechniętą Joasię, prowadzącą w wózku typu "spacerówka" swojego przyrodniego braciszka - synka swej starszej siostry i jej partnera życiowego. Bardzo lubiła zajmować się bratem. Szło jej to znacznie lepiej niż nauka, do której nie miała głowy. Albo po prostu nie miał kto jej przypilnować, dać dobry przykład. Matka Joasi kilka lat wcześniej wyjechała z Polski i osiedliła się w Kanadzie. Poznała tam inżyniera od hydroenergetyki i nie śniło się jej nawet by od czasu do czasu przyjechać do rodzinnego miasta odwiedzić swoje dwie córki, wnuczka i niedoszłego zięcia. To nie był sen. Było to wspomnienie, bo ta scenka rzeczywiście miała miejsce - pomyślał Andrzej, bo przez chwilę stracił rachubę miejsca i czasu.
Po kilku miesiącach od tego strasznego zdarzenia podczas wakacji u dziadków na Kujawach miał co prawda sen. Otóż Joanna biegała po korytarzu szkolnym. Była uśmiechnięta jak nigdy dotąd. Miała w prawej dłoni czajnik z wrzątkiem i goniła uczniów. Goniła Andrzeja i polewała wszystkich gorącą wodą. Opowiedział o tym śnie swojej babci, która stwierdziła, że trzeba iść do kościoła i wyspowiadać się, bo Joasia jest już w Niebie i ten Anioł daje jakieś znaki.
- Ja pier**lę! Jakiego kościoła? Babciu, co Ty wygadujesz?!? Nie ma ani Kościoła, ani Boga. - powiedział w myślach Andrzej.
- A może nie ma już o co walczyć? Życie jest tak pogmatwane, że może czas już stąd odejść... - pomyślał głośno Andrzej.
- Po co to wszystko, do k**wy nędzy?? - wrzasnął zanosząc się od płaczu. Tak, zaczął płakać. Dawno tak nie płakał.
"Bellavia" dobiegła końca kilka chwil temu. Andrzej usłyszał "The XI-th Commandment Suite". Mimo osłabnięcia i niewielkiej ilości tlenu w tak małej kubaturze postanowił walczyć. Zaczął walić pięściami z całych sił w wieko trumny. Niewiele to dawało, bo nie było miejsca na wzięcie zamachu. Uderzenia były delikatne i płytkie. Po kilku próbach nieszczęśnik rozpaczliwie zacząć drapać paznokciami o wieko. Nie miał większych szans. Dąb to twarde drewno, a paznokcie Andrzeja były delikatne, głównie ze względu na charakter pracy, który wykonywał. Był inżynierem-konstruktorem maszyn i kompletnych linii technologicznych. Całymi dniami przesiadywał przy komputerze. Stąd też dłonie i paznokcie miał delikatne i zawsze zadbane, gdyż doskonale wiedział, że kobiety zwracają na to uwagę. A on kochał kobiety. Jak on kochał kobiety...
Nie poddawał się. Drapał paznokciami tak mocno jak się da. Nagle poczuł duży opór na drewnie, które zmokło w jakiś dziwny sposób. Nie wiedział dlaczego, bo ciemno było, ale dotarło do niego, że nie ma już paznokci. Zostały połamane i częściowo wyrwane. Ta wilgoć na drewnie to krew. Poczuł ten charakterystyczny słodkawy smak w ustach.
- To już koniec! - pomyślał.
Wiele by dał, żeby jeszcze ostatni raz zobaczyć Ewelinę, Kacpra i Małgosię. Kochał żonę i dzieci nade wszystko. Nie miał już sił. Oczy zamykały mu się co chwilę. Momentami słyszał muzykę. Piękną muzykę. Muzykę, przy której nie raz odpływał. Nie raz podczas wspólnego słuchania z kolegami odpłynął gdzieś tam wysoko, nad chmurami. Uwielbiał instrumenty dęte, zwłaszcza trąbki, skrzydłówki (flügelhorny) i puzony. Chciał nauczyć się grać na trąbce, kupił instrument, ale dość szybko odpuścił, gdy tylko dotarło do niego, że bez wielogodzinnych systematycznych codziennych ćwiczeń zadęcia i pracy mięśni twarzy oraz samych tylko warg ust nic z tego nie będzie. A nie miał zbyt dużo wolnego czasu. Pracował, zajmował się rodziną. I do tego ten ból brzucha...
Muzyka grała coraz to ciszej, ciszej, ciszej...
***
Dwa dni później...
Ewelina pojechała z dziećmi na cmentarz. Na spokojnie, po opadnięciu pierwszych emocji. Zawiózł ich Bogdan - przyjaciel rodziny. Wiedział, że małżonka Andrzeja jest jeszcze roztrzęsiona i postanowił przez jakiś czas wozić ich wszędzie, przynajmniej przez jakiś czas.
- Mamo, czy tata do nas wróci? - zapytał sześcioletni Kacper.
Ewelina była na tabletkach. Mało co kontaktowała. Spojrzała na swojego synka i odparła:
- Tak, synku. Niedługo spotkamy się z tatusiem.
Bogdan podszedł bliżej do grobu i poprawił grubą wstęgę na jednym wieńcu. Leżała "do góry nogami", a on tego nie znosił.
***
Ta "recenzja", to opowiadanie nigdy by nie powstało gdyby nie mój Przyjaciel Jacek vel. @Bezlitosna Niusia, który zaproponował mi tę płytę do zestawu płyt winylowych Patricia Kaas oraz Emerson Lake & Palmer i wszystkie wysłał mi z naszego ukochanego Paryża.
Również podziękować muszę mojej przyjaciółce @Wera666, która bardzo mnie motywuje i bez niej chyba nie chciałoby mi się tyle pisać.