Pomijając wszelakiej maści „słuchawkowe”, a więc z reguły „jednoosobowe” odtwarzacze kaset, potem płyt i już zupełnie współcześnie plików, posługując się skrótem myślowym można byłoby uznać, że przenośne urządzenia audio są oczywistymi potomkami poczciwej … Szarotki. Czytelników, którym ta nazwa niewiele mówi pragnę jedynie uświadomić, iż był to produkowany w Zakładach Radiowych im. Marcina Kasprzaka w Warszawie na licencji austriackiego Siemensa (model „Grazietta”) w latach 50-ych lampowy, a od 1958 hybrydowy (lampowo-tranzystorowy), przenośny radioodbiornik pozwalający początkowo na odbieranie audycji nadawanych na długich i średnich a później również krótkich zakresach. Oczywiście to dość mocne uproszczenie w dodatku zastosowane z przymrużeniem oka, jednak jeśli spojrzeć na samą ideę działania, to trudno nie zauważyć podobieństw. I choć czasy się zmieniają, UKF powoli przechodzi do lamusa, DAB jakoś nie może przebić się do szerszej świadomości, a „fale eteru” zastąpiły Bluetooth i Wi-Fi, to zasada dziania nadal jest taka sama. Dlatego też trzymając rękę na pulsie postanowiliśmy przyjrzeć się łączącemu dyskretny wygląd i wygodę użytkowania przenośnemu głośnikowi Bang & Olufsen Beolit 20.
Jak widać na powyższych zdjęciach w niewielkim, utrzymanym w bezpiecznych – mało krzykliwych barwach, kartonie rodzimy dystrybutor - Sieć Salonów Top HiFi & Video Design, raczył był dostarczyć na testy zaskakująco, jak na swoje gabaryty, ciężki głośnik w czarno-antracytowym (znaczy się granatowym) umaszczeniu. Do wyboru jest również wprost idealna do modnych bieli i jasnego drewna szaro-beżowa (producent określa ją jako ochra) opcja Grey Mist. Wykonany z anodyzowanego aluminium i polimeru korpus plus ułatwiający przenoszenie skórzany pasek już przy wypakowywaniu nie tylko budzą zaufanie swą solidnością, lecz również łapią za oko wyrafinowanym designem za którym stoi nie kto inny, jak uznana projektantka Cecilie Manz.
Przejdźmy jednak do konkretów. Wspomniany korpus o zaokrąglonych krawędziach i zwartej bryle może części z czytelników przywodzić na myśl popularne ostatnimi czasy naszpikowane elektroniką zaawansowane filtry powietrza, więc osoby postronne widząc Beolita 20 wcale nie muszą od razu rozpoznać w nim źródła dobiegających ich uszu dźwięków, tym bardziej, iż tytułowy maluch B&O może pochwalić się niemalże omnipolarną propagacją generowanych przez siebie fal dźwiękowych (True350 Sound). W znacznej części powierzchnie ścian bocznych pokrywa gęsto perforowana aluminiowa maskownica pod którą umieszczono kolejną, tym razem już tekstylną osłonę, więc nie ma szans na podejrzenie cóż wewnątrz się kryje. A Duńczykom udało się ukryć tam całkiem sporo, bowiem dwa D-klasowe 35W wzmacniacze napędzają zestaw przetworników złożony z 5,5” woofera, trzech 1,5” szerokopasmowców i dwóch 4” membran biernych, które zgodnie z zapewnieniami zawartymi w materiałach firmowych powinny z powodzeniem nagłośnić nawet … 50-metrowy salon. Górną i dolną podstawę wykonano z gumopodobnego polimeru, dzięki czemu są nie tylko miłe w dotyku, co wydają się odporne na przypadkowe zarysowania. Druga strona medalu jest taka, że z upodobaniem „łapią” wszelakiej maści pyłki, więc jeśli ktoś ma nerwicę natręctw na punkcie sterylnej czystości, to sugeruję wybrać jasną odsłonę Beolita, na której owe pyłki będą po prostu mniej widoczne. W uzbrojonej w cztery gumowe nóżki podstawie umieszczono gniazda USB C do ładowania i 3,5mm mini jack, gdyby ktoś jednak uznał, że połączy się z głośnikiem B&O konwencjonalnie, a nie po wspierającym kodeki SBC, AAC Bluetooth 4.2. Z kolei powierzchnia górna, to już ostoja pięciu membranowych przycisków funkcjonalno – nawigacyjnych i … „lądowiska”, czyli bezprzewodowej (indukcyjnej) ładowarki dla urządzeń zgodnych ze standardem Qi. Z niuansów natury użytkowej warto wspomnieć, iż dzięki wbudowanej 3200 mAh baterii Beolit 20 zapewnia około 8h pracy a czas jego ładowania wynosi 3h. Miłym dodatkiem jest również możliwość parowania ww. głośnika ze swoim rodzeństwem – drugą 20-ką, bądź 17-ką w celu stworzenia systemu stereofonicznego.
Elegancki wygląd, solidne wykonanie i odważne zapewnienia producenta poparte odpowiednio „butikową”, jak na przenośny głośnik (w końcu logo B&O zobowiązuje) ceną już przed podłączeniem ustawiły poprzeczkę moich oczekiwań na wysokim pułapie. W dodatku pozwoliłem sobie założyć, że większość docelowych użytkowników ograniczy się do postawienia 20-ki na z góry zaplanowanym / przydzielonym przez Najwyższą Instancję miejscu, czyli mówiąc wprost wkomponuje tytułowy głośnik w otoczenie i na tym skończy jego konfigurację. Dlatego też kierowany ciekawością zamiast na dedykowanym moim audio – zabawkom stoliku Solid Tech Radius Duo 3 Beolit wylądował na solidnej – wykonanej z litego palisandru, jednak bezdyskusyjnie „cywilnej” ławie. Szybka instalacja dedykowanej aplikacji umożliwiającej m.in. tworzenie zestawów stereofonicznych, oraz integrację różnych źródeł cyfrowych (rozgłośnie, serwisy streamingowe i domowe zasoby sieciowe) i … mój ponad 23 metrowy salon wypełnił zaskakująco „duży” dźwięk. Elektronika reprezentowana tym razem zarówno przez „Convergence” Malii i Borisa Blanka, jak i w nieco bardziej zakręconej odmianie, przez album „Head of NASA and the 2 Amish Boys” formacji Infected Mushroom nader szybko dała mi do zrozumienia, iż informacje dotyczące zdolności naszego dzisiejszego bohatera do nagłośnienia dwukrotnie większego aniżeli mój salon nie były wyssane z niekoniecznie pierwszej czystości palca, lecz ktoś rzeczywiście musiał to sprawdzić empirycznie, gdyż w trosce o dobrosąsiedzkie stosunki i zdrowie tak własne, jak i domowników nawet nie próbowałem przekraczać poziomów głośności spokojnie mogących uchodzić za koncertowe. W dodatku, pomijając kwestię klasycznego stereo, nader udanie zastąpioną w tym wypadku omnipolarną ambientowością całość prezentacji zaskakiwała koherentnością i komunikatywnością. Z jednej strony wyraźne przesunięcie równowagi tonalnej w dół - wynikające ze wspomagania meblem, więc przestawienie na nieco bardziej ażurową konstrukcję nieco „odchudzało” dźwięk, sprawiało, że nawet miłośnicy obfitego dołu nie powinni mieć najmniejszych powodów do marudzenia, a z drugiej słodycz góry przyjemnie tonizowała ewentualne niedoskonałości realizacyjne. Było niezaprzeczalnie dynamicznie, momentami wręcz spektakularnie a jednocześnie bez przekraczania granicy dobrego smaku, za którą obfitość przechodzi w przesyt i niekontrolowane dudnienia zaburzające nie tylko motorykę, lecz i na dłuższa metę psujące całą przyjemność z odsłuchu. Ciężkim grzechem zaniedbania byłoby pominięcie nader udanego zabiegu sugestywnego faworyzowania partii wokalnych, przez co głosom artystów nie brakowało ekspresji i definicji. Przy cięższym rocku („Shapeshifting” Joe Satriani, „Senjutsu” Iron Maiden ) powyższa maniera sprawdziła się jeszcze lepiej nie dość bowiem, że jak wszem i wobec wiadomo nagrań zasługujących na miano referencyjnych pod względem realizacyjnym jest tam jak na lekarstwo, to i dociążenie przekazu porykującym szarpidrutom raczej pomaga aniżeli szkodzi.
O ile jednak przy „nowożytnych” / zelektryfikowanych gatunkach trudno było się do czegokolwiek przyczepić z pewną dozą nieufności przymierzałem się do klasyki, która oparta na naturalnym instrumentarium dość bezlitośnie obnaża niedoskonałości systemu ją reprodukującego. Nikt jednak nie obiecywał, że cały czas będzie lekko, łatwo i przyjemnie, więc chciał, nie chciał sięgnąłem po dyżurnego Vivaldiego i jego „The Four Seasons” w wykonaniu Giuliano Carmignoli z Venice Baroque Orchestra i … nie tylko nie było spodziewanej porażki, co śmiało można było stwierdzić, że prezentacja zasługiwała na kilka komplementów. Po pierwsze B&O udało się wykreować na tyle realistyczną scenę, że nikt nikomu nie wchodził na głowę, po drugie akcent postawiony został na muzykalność a nie wyczynowość, więc uwagę słuchacza absorbowały aspekty emocjonalne i tonalne aniżeli techniczne. Całość zabrzmiała nieco ciemniej aniżeli jestem przyzwyczajony, lecz bez przysłowiowego „koca”, a jedynie z delikatnym podbiciem przełomu średnicy i basu. Miłym zaskoczeniem był również fakt, że Beolitowi udało się poskromić swoje basowe zapędy, więc najniższe składowy nie zapuszczały się w rejony dla nich nieprzewidziane a tym samym nie maskowały cichszych i słabszych niuansów na średnicy. Smyczki zostały nieco wygładzone a klawesyn nabrał przyjemnego ciałka, więc summa summarum album wybrzmiał od pierwszej do ostatniej nuty pozostawiając po sobie miłe wspomnienie.
Bang & Olufsen po raz kolejny udowodnił, że zna się na rzeczy i choć operuje na nieco wyższym aniżeli konkurencja pułapie cenowym, to już nawet niezbyt nadwyrężający domowy budżet Beolit 20 może stanowić nie tylko niewątpliwą ozdobę nawet sporego salonu, co z powodzeniem wypełnić go miłym uchu dźwiękami. Nasz dzisiejszy bohater nadaje się również na wyjazdy, a jeśli weźmiemy pod uwagę, iż w awaryjnych sytuacjach może pełnić rolę ładowarki/powerbanku nie widzę najmniejszych przeciwskazań, by profilaktycznie nie wrzucać go do bagażnika wybierając się nawet na krótki – weekendowy wypad.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 2 599 PLN
Dane techniczne:
Moc: 70W (2 x 35 class D)
Przetworniki: 5,5” woofer, 3 x 1,5” głośniki szerokopasmowe, 2 x 4” membrany pasywne
Pasmo przenoszenia: 37 - 20 000 Hz
Skuteczność: 93 dB SPL
Komunikacja: Bluetooth 4.2 (kodeki SBC, AAC), Jack 3.5. mm
Czas pracy: ok. 8h
Czas ładowania: 3h
Wymiary (S x W x G): 135 x 230 x 189 mm
Waga:2,7 kg