Skocz do zawartości

"Schody do nieba" - opowiadanie


kangie

79 wyświetleń

 Udostępnij

"Schody do nieba"

 

    Siedział, a właściwie leżał na prawym fotelu. Oparcie było rozłożone, co umożliwiało leżenie w pozycji "na brzuchu". Obserwował uciekający świat przez tylną szybę. Lubił samochody. Uwielbiał prowadzić auto. Nie znosił jazdy jako pasażer. Dostrzegał zbyt dużo błędów technicznych u innych kierowców. A najbardziej przerażał go brak wyobraźni u innych. Cenił swojego szwagra, który był kierowcą zawodowym i potrafił jeździć wszystkim, co ma koła lub gąsienice. W pełni ufał kierowcy, z którym teraz jechał.

    Na chwilę podniósł się, odwrócił i ujrzał stary, poniemiecki betonowy wiadukt nad autostradą. Za każdym razem przypominał sobie opowieści swojego dziadka, który to wielokrotnie opowiadał jak to ludzi pracujących przy budowie autostrady zwyczajnie wrzucano pod betonowe płyty nowo budowanej autostrady. Może nie tyle "żywcem", co po ich wycieńczeniu, utracie zdrowia i życia. Tak było. Nie organizowano im pogrzebów. Ot, wrzucano do dołu, zasypywano żwirem, kamieniami, piaskiem, a na koniec betonowymi płytami powodującymi głośne miarowe "Tu dum, tu dum, tu dum!". Dawid znał tę okolicę bardzo dobrze. Spędził tam przecież swoje dzieciństwo.

    Wysiadł z samochodu i podszedł do ogrodzenia. Z oddali rozpoznał swą ciocię - ostatnią żyjącą siostrę jego babki. Podeszła do niego. Nie chciała nawet spojrzeć mu w oczy. Wyglądała na smutną. Powolnym krokiem odeszła, nie odpowiadając na żadne z zadanych pytań. "Co słychać? Co u Was, ciociu? Jak żyjecie". Cisza. Dawid zrozumiał wtedy, że popełnił błąd robiąc sobie długą, prawie dwudziestoletnią przerwę od odwiedzin tego miejsca i przede wszystkim dalszej swej rodziny. Możliwe, że ciocia nie rozpoznała go.

    Spędził tam kawał swojego dzieciństwa. Praktycznie każde wakacje, co drugie ferie zimowe spędzał u dziadków. Jako dziecko wstawał z babcią o szóstej rano. Szli do obory i wyprowadzali krowy na pobliskie pastwisko. Lubił iść tuż za stalowym łańcuchem i ostentacyjnie wskakiwać na niego. Babcia za każdym razem krzyczała na niego, żeby natychmiast przestał, bo może stać mu się krzywda. Przypomniał sobie jak bawił się wspólnie z koleżankami i kolegami w oborze. Wtedy nazywano to stajnią. Koni w środku nie było. Po latach Dawid wiedział, że używano niewłaściwej nazwy. Był to dom dla czterech krów i około sześciu - ośmiu świń, a dokładniej - macior. Czyli hybryda obory z chlewikiem. Ale nie byle jaka! Pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku babcia wyposażyła to miejsce w elektryczną, półautomatyczną dojarkę dla krów. Było to niespotykane w pobliskich wsiach.

    Po lewej stronie było sporo miejsca i dziadek przynosił tam dwa-trzy snopki słomy, po to aby systematycznie, wręcz codziennie wymieniać "słomiane posłanie" krowom i świniom. Dawid radośnie zeskoczył z podestu do karmienia krów, prosto w słomę. Nie przewidział, że coś tam na dole może być. I było. Leżały tam widły, na które nabił się swoją prawą stopą. Widły przebiły skórę między palcami. Po latach nie pamięta bólu. Pamięta natomiast całą otoczkę dla tego wydarzenia. Rozległ się wtedy płacz. Ale taki lekki, przygaszony strachem. Przestraszone dzieci sprowadziły pomoc. Ojciec kolegi – pan Janek - zawiózł Dawida na pogotowie. Jechali wtedy samochodem marki Nysa. Pan Jan grał kiedyś na instrumentach klawiszowych na weselach. Dawid dobrze pamięta jak pan Janek pokazywał dzieciom akordy durowe i molowe na klawiszach i czym dokładnie się różnią. Dawid doskonale pamiętał to brzmienie i jakie są różnice. Zawieziono go do weterynarza, bo żaden lekarz wtedy nie przyjmował. Niby nie była to wioska zabita dechami i jakiś dyżur lekarski powinien tam się odbywać. Okazało się, że weterynarz pomógł okiełznać ranę. Przemył ją jodyną i nałożył opatrunek. Dawid już nigdy więcej nie wskoczy na snopki siana ani do wody, nie wiedząc co jest pod spodem. Te wspomnienia na długo zapadną mu w pamięci.

    Ciocia Grażyna wydawała się obojętna wobec Dawida. Odwróciła się w tył na lewo i zniknęła z pola widzenia. Dawid postanowił wejść do domu swoich nieżyjących od dawna dziadków. Pamiętał dokładnie, że do ich mieszkania na piętrze prowadziło dokładnie siedemnaście schodów. Tego dnia wchodził i wydawało mu się, że jest w innym miejscu, miejscu mu obcym. Tych schodków były dziesiątki, a potem setki. Nie poznawał otoczenia. Był jakby w innym świecie. Po drodze spotkał kilku młodszych od siebie ludzi. Wydawało mu się, że są to potomkowie sąsiadki jego babki – nieżyjącej od lat pani Katarzyny. Była to ciekawa postać. Nie miała męża. Żyła urokiem wsi lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Godzinami przesiadywała w oborze-chlewiku. Któregoś dnia ośmioletni Dawid z kolegą wpadli na pomysł. Zaczaili się za betonowym silosem i postanowili rzucać małymi kamyczkami w stalowe blaszane wiadro niesione przez panią Katarzynę, która co prawda początkowo była zaskoczona dochodzącymi do jej uszu dźwiękami, ale po kilku celnych rzutach przyuważyła młodzieniaszków. Krzyczała "Mam was, łobuzy jedne!".

Wykorzystała to zdarzenie kilka lat później podczas rozprawy sądowej, a właściwie w kolegium do spraw wykroczeń, kiedy to doszło to bójki sąsiedzkiej pomiędzy nią a dziadkiem Dawida. Któregoś słonecznego dnia dziadek gonił panią Katarzynę po podwórku, ta uciekła mu, wskoczyła na pobliski stos desek. Dziadek chwycił za tę na samej górze, pociągnął ją raptownie do siebie, powodując upadek pani Katarzyny. Złamała prawą rękę. Wiele tygodni w gipsie. Postanowiła sprawiedliwości szukać w kolegium. Dziesięcioletni Dawid był wtedy z babcią i dziadkiem na rozprawie. To, co ujrzał pod koniec rozprawy przekroczyło jego najśmielsze oczekiwania. Pani Katarzyna sięgając to swej szmacianej torby koloru brązowego z okrągłymi białymi uchwytami rzekła „Wysoki Sądzie, jeszcze na koniec jedna rzecz. Ten oto młodzieniec, tym oto kamieniem rzucał we mnie”. Oczom Dawida i innym uczestnikom rozprawy ukazała się cegłówka, a właściwie jakieś dwie trzecie cegły. Głos zajął wtedy ojciec Dawida, broniąc go zuchwale, że to niemożliwe, żeby syn z kolegą rzucił taką cegłówką z tak dużej odległości. Dawidowi - w przeciwieństwie do dziadka - upiekło się. Dziadek musiał zapłacić karę pieniężną oraz pojednać się z sąsiadką.

    Był już wieczór. Dawid idąc schodami widział ciemność. Jedynie schody były podświetlone niczym urzekające bliżej nieopisane obiekty podczas Nocy Świętojańskiej. W końcu dotarł na samą górę. Postał tam chwilę, zawrócił i rozpoczął schodzenie. Jego oczom okazał się tłum wchodzących ludzi – pielgrzymów. Dotychczasowa cisza została przerwana. Słychać było ciche rozmowy oraz tupanie butami o schody. Dawid nikogo nie znał, nikogo nie kojarzył. Idąc w dół wpadł na pomysł podzielenia się nowiną, swymi przemyśleniami. Krzyczał: „Ludzie, tam nic nie ma! Tam nie ma nieba, a jeśli nawet jest, to w tym niebie nic nie ma!”. Schodził, schodził, schodził w samotności…

***

    Sen przerwała cicha melodia z budzika ustawionego na godzinę szóstą rano. O tej godzinie młody Dawid wraz z babcią wyprowadzał krowy na pastwisko.

 

Kangie
08.10.2024

schody-do-nieba-50x70cm.jpg

Screenshot_2024-10-08-10-21-43-808_com.android.chrome-edit.jpg

Screenshot_2024-10-08-10-22-02-157_com.android.chrome-edit.jpg

 Udostępnij

1 komentarz


Rekomendowane komentarze

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat oraz na ukrycie połowy reklam wyświetlanych na forum.